Rykarda Parasol na Festiwalu Off Art
Maciek Kozłowski|June 22, 2008|koncerty|
Rykarda Parasol & The Tower Ravens to nie zbieranina wyfraczonych sztywniaków, tylko kapela z krwi i kości. Na scenie wyglądają jak banda włóczykijów z dziewczyną w roli urokliwego herszta. Twórczość Parasol przyrównuje się do osiągnięć Nicka Cave’a czy Johny’ego Casha, ale jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, pierwszy z nich jest po pięćdziesiątce, drugi nie żyje. Dziewczyna jest do przodu.
Z takim nazwiskiem ciężko nie wylądować na scenie. Powiedzmy jednak, że to akurat jest kwestią przypadku. Nieprzypadkowo jednak Amerykanka, o której tu mowa, przykładnie poszła do szkoły operowej, zamiast błąkać się po ulicach rodzinnego San Francisco. To już jest determinacja. Nauczyła się panować nad głosem. Tyle wystarczy. Dziewczyny z takim talentem i charakterem nie powinny oddawać swoich wokali na wynajem reżyserom spektakli. I całe szczęście zrozumiała to w porę. Założyła swój własny zespół. My z kolei mieliśmy tego fuksa że zagrała w Alchemii.
Atmosfera przed koncertem przypominała zgrzebne czasy PRL. Kolejka wiła się na sam Plac Nowy. Bilety jak na towar deficytowy przystało wywoływały pożądanie a następnie satysfakcję. I to jedyne skojarzenie z naszymi realiami. Sama artyskta jest do bólu amerykańska, mimo polskich korzeni i łezki w oku na widok krakowskiej publiczności. Otwarta, bezpretensjonalna i wyjątkowo pewna swego. Na scenie zaprezentowała moc w czystej postaci. Debiutancka płyta “Our Hearts First Meet” to rzecz wyrazista, choć w aranżacjach głównie akustyczna i dość stonowana. Na koncertach materiał ten brzmi bardziej drapieżnie. Więcej w nim przemyślanego hałasu, psychodelicznych wycieczek gitarowych i whisky.
W wypadku Rykardy Parasol sedno oczywiście tkwi w piosenkach. Podczas koncertu zabrzmiały te z debiutu jak i planowane na nową płytę. Wszystkie miały w sobie lekki mrok. Niespieszne utwory, kilka ballad, kilka wywołujących ciarki zaśpiewów w refrenach. Robiły wrażenie niezależnie od tego czy grane w pełnym składzie, czy wyłącznie na gitarę i głos. Trudno znaleźć lepszy komplement dla kompozytora. Kawałki takie jak “Arrival A Rival”, czy “Candy Gold” to właściwie gotowy materiał na przeboje. Czuć w nich zgrabne melodie i brak silenia się na przekombinowane aranżacje. Nie da się ukryć, że osobowość i głos Parasol to siła napędowa całego zjawiska. Balansuje między delikatnym mruczeniem, intensywnymi, rozwibrowanymi wokalizami i pełnym zapału krzykiem. No i przede wszystkim pozazdrościć takiego autentyzmu i swobody na scenie.
Zastanawiam się tylko skąd publiczność tak dobrze wyniuchała temat. W sali było ciasno, mimo że Parasol jest w Polsce raczej mało znana. Grunt że dostrzegli ją organizatorzy Off Artu. Między innymi dzięki temu koncertowi i wizycie Enona festiwal był w Krakowie najciekawszym wydarzeniem muzycznym tej wiosny. Mały pobił dużego if you know what i mean;)
Niedługo na tapczanie pojawi się relacja wideo z koncertu Parasol. Póki co, polecamy przyjrzeć się profilowi artystki na myspace i trzymamy kciuki za zdolną Ryśkę. Domyślam się, że jeśli starczy jej konsekwencji i fartu to za jakiś czas wskoczy na dużą estradę. Nie wiem jak się tam poczuje i czy wogóle jej na tym zleży, ale wiem że w pełni na to zasługuje. Filigranowa postać dużego formatu.
August 7th, 2008 at 11:35 pm
[…] “Our Hearts First Meet”. Osoby, które przeoczyły jej krakowski występ odsyłam do naszej relacji: http://tapczan.info/index.php/2008/06/22/rykarda-parasol-na-festiwalu-off-art/ […]