Talking Heads

|August 20, 2008|muzyka|3

Hasło: „jak tylko będę miał trochę czasu”, może zaprowadzić na tyle daleko, że zapomina się ile czasu już minęło od jego wypowiedzenia. I tak po 5 miesiącach czas znalazł mnie, a ja znalazłem zakurzone DVD rejestrujące koncert grupy Talking Heads z 1984 roku.

Koncert zaczyna się od legendarnego „Psychokiller”. Polska, jako reprezentant własnych pomysłów, już dawno zerżnęła ten numer. Będąc mniejszym, siedząc przed Pentium 150, słuchałem „Polska młodzież śpiewa zagraniczne piosenki”. Na tej, bardzo ciekawej zresztą płycie znajduje się „Psychobójca” Mariusza Lubomskiego. Jeden z ciekawszych kawałków, bardzo udana interpretacja. Mimo że to cover, posiada własny zarysowany przez Lubomskiego szlif.

Oglądając oryginał na DVD nie ma się jednak żadnych wątpliwości, komu należy się palma pierwszeństwa. Lider, wokalista i główny aranżer – David Byrne ma pomysł i to nie jeden. Oprócz muzyki, czy może oprócz teatru i aktorstwa. Jak sam mówi w wywiadach, muzyka jest dlań bardzo plastyczna, a emocje są rzeczą naturalną, powstają samoistnie, bez gry czy wysiłku. Doskonale prezentuje swoje myślenie na scenie. Rzadko ma się przyjemność oglądać muzyka tak czującego dźwięki, które uwalnia. Mimo tego, że wije się, zatacza, krąży, zgina, wypina, trzęsie czy biega, ma się wrażanie – ba, pewność – że jest to zachowanie bardzo intymne, idące z samego środka, szczere i prawdziwe, bez gry. Może to kokaina? Do takich informacji nie udało mi się dotrzeć. Odznaka policjanta podobno kłuje w udo.

Oficjalnie zespół składał się z czterech osób. Ich muzyczna towarzyskość jest widoczna. Świetny pomysł z dokładaniem kolejnych muzyków, wraz z kolejnymi numerami pomaga odebrać koncert jako wydarzenie nie tylko ciekawe muzycznie, ale także scenicznie, chorograficznie czy nawet technicznie. Byrne podobnie jak Frank Zappa, lubi zmieniać muzyków, oraz eksperymentować ze składem. Na koncercie w Berlinie parę lat później, zespół jest już w zupełnie innym towarzystwie.

Kościec zespołu jednak, nie ulegał zmianom. Pochodzący z rodziny o wojskowych tradycjach bębniarz Chris Frantz, prekursor poetyckich zakończeń choreograficznych z użyciem pałek ( polecam zwrócić na niego uwagę pod koniec „Naive Melody”). Basistka Tina Weymouth, wciągnięta jeszcze jako dziewczyna Frantza, do zespołu w 1974 r. Ta pół Amerykanka, pół Francuska, również podziwiała zdjęcia Taty w pagonach na ramienicach.. Za mundurem panny (i panowie) sznurem, bo pobrali się w 1974 i są owocnym (owoców dwa) małżeństwem do dziś.

Cała ta trójka (wliczając Byrna, rzecz jasna) była absolwentami Rohde Island School of Design. Starożytna szkoła założona na wapniowym wzgórzu wokół pól oliwek i winorośli. Zatem tłumacząc za amerykanami, ufundowana w 1877 r. A mówiąc serio, to istna wylęgarnia talentów, reżyserów, artystów, malarzy, muzyków, aktorów. Szkoła cieszy się do dziś olbrzymią renomą. Czytając listy nazwisk i śledząc późniejsze losy ich absolwentów, jest to renoma zasłużona. Czwarta kość to Jery Harison. Po rzuceniu zespołu (i chyba czegoś jeszcze, sądząc po okładkach albumu) Modern Lovers dołączył do Talking Heads w 1976 roku, jako keyboardzista i gitarzysta.

Obserwując tych muzyków na koncercie nie ma się wątpliwości, że Twoi rodzice dopiero byli po pierwszej, załóżmy kawie. Są kręcone włosy, kombinezony, zachłyśniecie się elektroniką i syntezatorami dźwięku, marsjańskie wdzianka, nieco wyblakłe kolory. To zachłyśnięcie jest jednak zdrowe, nic nie wylało się na kołnierz. To właśnie „Stop Making Seanse” jest uznawany za jeden z najlepszych koncertów, reprezentujących muzyczny klimat lat 80. Wizualizacje, zabawa światłem, ubrana na czarno ekipa, ganiająca z halogenami po scenie (jest Moment, kiedy Byrne daje jednemu z nich mikrofon). Masa zabawy, śmiechu i radości z grania. Rewelacyjnie wykonany „Burning down the House”, czy “Once in a Lifetime”.

Melodyjność koncertu jest ujmująca. Kompozycyjnie nikt nie wyważa tu drzwi, bo po co? Fragmenty tak urokliwe i piękne, jak choćby „Naive Melody” oparte na jednym motywie, bronią się jednym palcem. Wszystko zagrane czysto, dźwięcznie, prosto i niezwykle melodyjnie. Byrna wspierają dwie córy Kinga, świetnie z nim współbrzmiące i dające wokalne plecy.

Nikt nie jest w cieniu, zespół swobodnie zmienia stanowiska na scenie. Zabawa i uśmiechnięte twarze, rewelacyjne widowisko, jeśli tylko dobrze mrugnąć okiem, wsłuchać się w ciekawe teksty Byrna, który większość z nich napisał.

Mimo że dzisiejsze możliwości są nieporównywalne z tymi z lat 80. sporo koncertów bardziej się dziś ogląda niż słucha. Często brakuje proporcji między audio a video. Indolencję muzyków stara się przykryć wybuchem 6 kilogramów ogni sztucznych, oślepiającymi halogenami czy czymś tam jeszcze, co się świeci i rusza. Mowa o ciężkich przypadkach, ale i tak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coraz więcej koncertów cechuje pewna sceniczna konwencja. Coraz mniej szczerej zabawy, za to coraz więcej artystycznego nadęcia. Kto zapomina, że muzyka to przede wszystkim kupa radochy, niech sięgnie po „Stop Making Sense” i się wyluzuje.

3 Comments do tego wpisu:

  1. SMOUA pisze:

    bardzo fajnie Maćku że przypomniałeś o tym zespole. jest jednym z ważniejszych dla mnie, a przy okazji dożywotnio inspirującym… mam sporo kaset jeszcze z dzieciństwa.

    BTW, zainteresowanym polecam współczesnych naśladowców z Clap Your Hands Say Yeah, godne uwagi choć z przymróżeniem oka;)

  2. Władysław Warneńczyk pisze:

    To czysta przyjemność , pisanie o takich kapelach.

    Kasety z dzieciństwa – rrr…. to może jutro wieczorem ?

  3. arti pisze:

    zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów ever….można kupić defaude w sklepach za marne 25 pln.