Relacja z Off Festival 2008
Michał Smolicki|August 23, 2008|koncerty|
Na zebranie myśli po tegorocznym Off Festivalu potrzebowaliśmy jak widać sporo czasu. A jak wiadomo zamknięcie ich w słowa bywa czasem trudne. Szczególnie jeśli na niewielkiej przestrzeni w niedługim okresie jest się świadkiem tylu pozytywnych muzycznych wrażeń…
Ponieważ na tegoroczny OFF wybraliśmy się sporą tapczanową ekipą, ponownie posłużymy się przekrojową relacją z własnymi impresjami na temat poszczególnych występów. Wspólnym mianownikiem naszych przemyśleń są na pewno hasła ‘czołowy polski festiwal letni’, ‘świetna organizacja’, ‘ambitny line-up’, ‘wrócimy tam za rok’. Ale wszyscy, którzy byli to wiedzą…
Z paru powodów nie udało nam się zobaczyć kilku interesujących występów (szczególnie młodych polskich wykonawców), choćby dlatego że część z nas sama była zaangażowana w występy New York Crasnals, sporo czasu spędzając na gonieniu z tobołami sprzętu od sceny do sceny, tudzież na ‘zobowiązaniach prasowych’:). Ale to już temat na oddzielną refleksję…
Of Montreal – 08.08.08 [michał smolicki]
Niestety nie widziałem całego występu amerykanów, ale spory fragment, na który zdążyłem i tak zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Spodziewałem się kolejnego indie-srindie zespoliku grającego jak wszyscy niesieni falą medialnej gorączki pod tytułem ‘new rock revolution’. Taki obraz Of Montreal rysował mi się w głowie w odniesieniu do ogólnego zachwytu niektórych organów prasowych i po części z płyt grupy, które miałem okazje poznać dotychczas. Muszę zaznaczyć jednak że płyty owe podobały mi się, choćby dlatego że grupę z całego wyżej wymienionego stada wyróżnia duża lekkość, wręcz beatlesowa melodyka i było-niebyło spore poczucie humoru.
Koncert był natomiast nieco inny – większy nacisk na trans, na pulsujący rytm, zaryzykowałbym nawet tezę że na eksperyment. Kapela jest zdecydowanie sceniczna i festiwalowa, a ich występ można śmiało skwitować hasłem ‘big show’. Oryginalny pomysł na wizerunek i fajny dobór seta wciągnęły publiczność – nie słyszałem złej opinii po ich występie. Miłe zaskoczenie, które pozostawiło dobre wrażenie. Może fanatykiem Of Montreal nie zostanę, ale przez jakiś czas ich płyt będę słuchać bardziej intensywnie. Co i wam polecam…
Clinic – 08.08.08 [michał wojtas]
Clinic był na pewno bardzo silnym punktem tegorocznego OFFa. Liverpoolczycy pokazali inną twarz rocka skocznego i melodyjnego – znacznie bardziej interesującą niż setki indie-zespołów. Mają bardzo wyrazisty styl – pewnie dzięki nawiązaniom do country i maniery ich wokalisty. Za najważniejszy instrument w ich kompozycjach uznałbym bas, a pierwszym zespołem który kojarzy mi się z Clinic jest Primus i Les Claypool – także ze względu na dziwaczne przebrania.
Anglicy przyciągnęli pod scenę leśną wiele setek ludzi, którzy musieli się tłoczyć na wielkiej tratwie z desek by nie utonąć w błocie. Wygrali walkę z niesprzyjającymi warunkami i chyba zadowleni ruszyli w dalszą część trasy. Mam nadzieję że dzięki wystepowi w Mysłowicach więcej ludzi pozna ich zasługujące na uwage płyty, także “Do it!”, które tam promowali. Na początek radzę posłuchać “High Coin” – wtedy wyrobicie sobie pogląd na ten zespół.
Kammerflimmer Kolektief – 08.08.08 [maciek kozłowski]
Całe szczęście znalazłem tę siłę żeby porzucić w porę strefę z wyszynkiem. Z piekła do nieba. Niemcy wystąpili w duecie (na co dzień trio). Braków nie było. Muzyka kameralna, w pełnym znaczeniu. Minimalnie potraktowana gitara, kobiecy wokal, trochę delikatnej elektroniki, harmonia. Mistrzowski klimat i podróż do rejonów podskórnych, ważnych i nieoczywistych muzycznie. Piękno podane szczerze i bez zbędnego zadęcia.
Niewiele widziałem, zamknąłem oczy, komentarze sprowadziłem do minimum. Nawet duszna atmosfera Sceny Alternatywnej poszła w niepamięć. Thomas Weber i Heike Aumuller okazali się wyjątkowo dojrzali. Zamiast zwracać uwagę na siebie woleli skupić ją na dźwiękach. Działali jak medium, grali bardzo intensywnie niezależnie od tego, czy tworzyli kaskady szaleńczej improwizacji czy wyciszone, przejrzyste i powtarzalne frazy. Poczułem się jak na seansie hipnozy, tyle że pozostałem świadomy
http://www.myspace.com/kammerflimmerkollektief
Caribou – 08.08.08 [maciek kozłowski]
Jak dla mnie największe objawienie Mysłowickiego festiwalu. W nagraniach projekt Dana Snaitha nie brzmi tak rewelacyjnie. W wersji koncertowej połączenie dwóch rozwibrowanych zestawów perkusyjnych, mięsistego basu, psychodelicznych gitar i klawiszy oraz wokali a’la Simon & Garfunkel, to coś co można porównać wyłącznie z podpaleniem dużej ilości saletry i cukru pudru. Każdy pamięta te emocje z podwórka i wie że po takich fajerwerkach trudno zasnąć spokojnie.
Po pierwsze uwielbiam kapele które na scenie dosłownie się spalają. Nic tak nie cieszy jak to że muzyk daje z siebie wszystko. Przepływ energii ze Sceny Leśnej Off Festivalu był tak czysty że można było nim leczyć wszelkie dolegliwości. Szkoda że nikt nie przewidział takiego rozwoju wydarzeń. Z dużą korzyścią dla pacjentów można było przewieźć do Parku Słupna choć jeden oddział onkologii.
Do tego koncert był rewelacyjnie oprawiony wizualnie (pisałem już wyżej o saletrze i cukrze pudrze, nie będę się powtarzał). Niech żyją ekrany diodowe. Takich emocji nie doznawałem od czasów, kiedy jako małolat ganiałem na koncerty do Miejskiego Domu Kultury w Andrychowie. Inny świat, pełne zapamiętanie w odbiorze. Muzyka, metafizyka i fizyczne odczuwanie szczęścia.
http://www.myspace.com/cariboumanitoba
Mogwai – 08.08.08 [michał wojtas]
Do Mysłowic przyciągnął mnie przede wszystkim ten zespół, który obwołano twórcami postrocka. Znam go z płyt i interesowało mnie jak pięciu Szkotów wygląda podczas pracy na scenie i skąd się biorą te ściany gitar – ich znak firmowy. Co do repertuaru podczas piątkowo-sobotniego koncertu, to wiedziałem czego się spodziewać – z relacji z wcześniejszych koncertów tego lata. Mogwai położył nacisk na utwory z nowej płyty, która pojawi się na półkach sklepów 22 września. Po wysłuchaniu tego koncertu i fragmentów innych w ulubionym serwisie z filmami będę niecierpliwie odliczał dni do premiery. Zdecydowanie największe wrażenie robi na mnie “Batcat” – to cała gitarowa potęga Mogwaia, podobnie jak w “Glasgow Mega Snake” (niestety zabrakło go w Mysłowicach). Z kolei “The Sun Smells too Loud” to bardziej wyluzowany, niemal taneczny, kawałek, w którym jednak łatwo można ropoznać styl zespołu z Glasgow.
Poza utworami z nowej płyty, Szkoci zagrali dobrze znane kompozycje, przede wszystkim z pierwszego albumu. Zaczęli właśnie od “Yes! I’m a long way from home” – pierwszego kawałka na “Young Team”. Potem był między innymi “Mogwai Fear Satan” (według mnie najmocniejszy fragment koncertu), “Hunted by a Freak” i “Friend of the Night”. Na ten ostatni oczywiście najżywiej zareagowała publika. Muzycy poeksperymentowali – ten spokojny i lekki kawałek zagrali ostro, więcej było gitar niż pianina i moim zdaniem nie wypadło to rewelacyjnie.
Koncert zakończyło melodyjne i hymniczne “Scotland’s Shame”. To z kolei kawałek, który można porównać do “Summer (Priority Version)”. Zanosi się na to, że “The Hawk is Howling” będzie płytą urozmaiconą, jednak bez wielkiej wolty od dotychczasowych dokonań kwintetu. Ci co już słuchali mówią że to świetny materiał.
Wolałbym Mogwai w małej sali, gdzie trzy gitary robiłyby większe wrażenie, a wszystkie dźwięki odbijały się od ścian. Zdaję sobie jednak sprawę że koncert w Mysłowicach może być (mam nadzieję że jednak nie) jedyną okazją by posłuchac ich na żywo. Dlatego nie żałuję ani chwili i jestem wdzięczny organizatorom za sprowadzenie tego wielkiego zespołu.
mogwai / fot. jacek dąbrowski
Shofar – 09.08.08 [łukasz lembas]
Scena leśna, choć po konkretnej ulewie nieomal błotna. Duszne sobotnie popołudnie, a na scenie autorzy jednej z najlepszych płyt zeszłego roku . Shofar to trio Trzaska/Rogiński/Moretti swobodnie poruszające się w obszarach free jazzu i żydowskiej tradycji, z głównym naciskiem na improwizacje wokół chasydzkich tematów. Zaprezentowali około 40-minutowy set, oparty właśnie głównie na improwizacji. Set, który wbił mnie w ziemie, choć ta, rozmokła nie stawiała szczególnie oporu. Przede wszystkim to jednak trochę dziwna sprawa z składem na otwartej scenie, gdzieś pośrodku lasu. To był przede wszystkim występ wyśmienitych instrumentalistów, którzy nie muszą robić scenicznego „show”, aby zostać docenionymi. A otwarta scena festiwalowa, za dnia takie zachowania momentami determinuje. Ten całkiem egzotyczny tercet, oczywiście nic z tego sobie nie robiąc, zaprezentował solidny kawał smakowitej muzyki.
Poza tym z miłą chęcią zobaczyłbym ich na głównej scenie, przykładowo zamiast British Sea Power, którzy w przeciwieństwie do Shofar – „Power” maja tylko w nazwie. Tak poważniej, to wysmakowane interpretacje chasydzkich tematów, posiadające w sobie olbrzymi potencjał mistycyzmu, prosiły się wręcz, aby doświadczyć tej muzyki na żywo na scenie eksperymentalnej lub chociażby w namiocie, czy innej bardziej kameralnej gablocie. Mimo to, był to jeden z mocniejszych i ciekawszych zarazem akcentów tegorocznego OFF Festiwal.
Baaba – 09.08.08 [maciek kozłowski]
Zwierzaki sceniczne. Inaczej nie potrafię o nich myśleć. Bartek Weber – dyskretny mistrz ceremonii, dowództwo generalne, gitara, elektronika. Macio Moretti – perkusja, rytmiczne wodzenie na pokuszenie, zarządzanie charyzmą. Piotr Zabrodzki – najmłodszy stażem, talent nie do przecenienia, trochę łobuz trochę śpiewak z ciągotami do freestyle’u (Macio czy Piotr, ciągle mam wątpliwości który z nich się najszerzej uśmiecha i który jest największym kozakiem, muszę poczekać do następnego koncertu, może sprawa się wyjaśni, choć wątpię). Tomasz Duda – trochę nieobecny, ale brzmieniowo czarny koń formacji.
Jedyna taka kapela. Każde potknięcie potrafią w mig przetworzyć w atut. Niczego nie ukrywają, prawdziwi mężczyźni nie mają się czego wstydzić. Jeśli już coś położą muzycznie to zrobią jeszcze pięciominutowy komentarz i pogrzeb, oczywiście ku zachwytowi publiki. Tylko żebyście sobie nie pomyśleli, że występ na Dużej Scenie to był błąd na błędzie. Mało jest tak dobrze zgranych ekip w naszym kraju. Posmodernistyczna mikstura pełną gębą. Cytaty i pseudocytaty, świeże, cudne wręcz melodie, genialne rytmicznie riffy, złamania (nawet otwarte), elektroniczny sos.
Jeśli ktoś nie lubi potraw z dużą ilością odważnie stosowanych przypraw polecam się nie zbliżać do Baaby bliżej niż na 20 metrów. Lubią rwane narracje i zwroty akcji bez przesadnej dbałości o trans. Mają owsiki, co tu dużo ukrywać. Najchętniej wysłałbym im pocztówkę z pozdrowieniami, ale ograniczę się do wycieczki na kolejny koncert (to był czwarty w przeciągu dwóch lat, nie mam dość, chcę dokładkę).
http://www.myspace.com/baabapoopemusique
Menomena – 09.08.08 [jacek smolicki]
Z zespołem Menomena nie miałem styczności przed usłyszeniem ich na festiwalu, ale z tego co czytałem i słyszałem od ludzi zaznajomionych z ich twórczością oczekiwałem interesującego
występu. Niestety, osobiście koncert Menomeny określam mianem jednego z największych rozczarowań Offa.Od początku nie byłem w stanie dać się nabrać na to co prezentowała trójka, jak dla mnie sztucznie rozemocjonowanych muzyków ze Stanów. Ich przekazu nie mogę uznać za wystarczająco frapujący czy intrygujący, by zachęcał do ponownego podejścia już po koncercie. Najwięcej moich wątpliwości budziło nieudolne wykorzystanie instrumentów dodatkowych, jak saksofon barytonowy czy zbędne cymbałki. Ten pierwszy pojawił się w dwóch, bądź trzech kawałkach. Wykorzystywany przez grającego na gitarze i śpiewającego frontmana zespołu na zasadzie ‘patrzcie jaki jestem wszechstronny’, był praktycznie niezauważalnym elementem w muzyce Menomeny i równiedobrze mógłby się nie pojawić. Drugim elementem na minus były same aranżacje kawałków. Niezbyt przemyślane, jakby nienaturalnie ukształtowane, z brakiem pomysłu budowania napięcia i nikłą dozą zaskoczenia na rzecz wszechobecnego rozczarowania.
Niech już będzie, że ostatnią płaszczyznę twóczości Menomenów nad którą wyleję czarę krytki stanowiła sfera wokalna, moim zdaniem trochę college-rockowa, nadwyraz ckliwa i bardzo często niepotrzebna i zaburzająca już wydawaćby się mogło powoli dające radę stuktury dźwiękowe. No cóż, na Menomenę nie dałem się nabrać i opuściłem Scenę Leśną na trochę przed oficjalnym zakończeniem ich koncertu, a dlategóż, że w namiocie Offensywy, zbliżał się występ Singapore Sling…
Singapore Sling – 09.08.08 [jacek smolicki]
Zupełnie inna dawka emocji, bezkompromisowa jazda na ostrych, monotonnie gryzących przesterach zgromadziłą tłum entuzjastów aktywnie uczestniczących w odbiorze muzyki. Podłoga drżała jak świat Rojka po przejeździe mysłowickiego tramwaju. Młodzież lewitująca ponad tłumem od czasu do czasu wspierana silnymi ramionami tych którzy postanowili zostać na ziemii, wyraźnie dawała odczuć Islandczykom, że ci godnie zaspokajają drzemiące w nich żądze. Szóstka muzyków z jaskrawym liderem, śliczną basistką oraz upartym tamburyniarzem, przemieniła namiot Offensywy w ‘Fabrykę’ Warhola, wykrzesując z instrumentów dźwięki gdzieś rzeczywiście pachnące inspiracjami do których przyznają się sami wykonawcy, a więc Jesus and the Mary Chain, My Bloody Valentine czy Sonic Youth. Po kilku kawałkach byłem raczej pewien, że ten zespół już niczym nie zaskoczy, nie złamie atmosfery a będzie ją tylko podgrzewał, kontynuując jazdę w wyraźnie obranym kierunku.
W przeciwieństwie do oferty Menomeny, na Singapore Sling w pełni świadomie dałem się nabrać. Przyznam, że pojawił się w pewnym momencie dylemat. Z jednej strony odczucie, że muzycy nie mają nic więcej do zaoferowania. Świadomość dominacji pierwiastka zwierzęcego nad intelektualnym. Z drugiej osobista chęć sprasowania umysłu, biernego poddania się władczym dźwiękom produkowanym jakby mechanicznie. Zostałem do końca…
British Sea Power – 09.08.08 [michał smolicki]
Nie podzielam entuzjamu jaki panował po ich występie i nadal panuje w internetowych pofestiwalowych komentarzach. W moim odczuciu był to po prostu solidny występ, ale nic ponad. Nie wiem, może już jestem starym capem, może widziałem już za dużo koncertów podobnych grup, ale nie ruszyło mnie to (poza jednym numerem – ‘waving flags’, który lubie i w którym zamyka się cała moja sympatia do BSP). Kompozycje zlewały się w sumie w jeden długi numer. I mimo iż wykonane było sprawnie i zaaranżowane bogato, czegoś mi w tym wszystkim brakowało. Krążąc nieco w tłumie nie mogłem znaleźć tego magicznego miejsca gdzie odbiór jest tak dobry, jak sugerowały facjaty uradowanej publiki. Ostatecznie ulokowałem się na sporym kamieniu z dala od sceny by stwierdzić że rock umarł. Taki rock…Reszta ekipy ulotniła się wcześniej na bibe do hotelu…
James Chance and Les Contortions – 09.08.08 [łukasz lembas]
Legenda sceny NO WAVE na mysłowickiej OFF’owej scenie? Mocno zdziwiłem się, gdy okazało się, ze ktoś jeszcze pamięta o takim zjawisku jak James Chance, na dodatek chce go jeszcze zaprosić do odstawienia muzycznego przedstawienia w Polsce. Miłe zaskoczenie i duży plus dla organizatorów za podjecie się próby przypomnienia człowieka współodpowiedzialnego za mały, ale niezwykle istotny i inspirujący przewrót muzyczny sprzed blisko trzech dekad. Niezwykła persona, która zainspirowała cała rzeszę przeróżnych stylistycznie muzyków, ze wymienię muzyków tak odległych jak John’a Zorn’a czy The Rapture.
Występ James Chance and Les Contortions ostatniego dnia festiwalowego był jednym z mocniejszych punktów. Powodów takiego stanu rzeczy kilka jest. Przede wszystkim jednak James Chance ze swoim francuskim składem dał świetny, pełen energii koncert. Energii, której wielu młodszym od niego pobratymcom brakowało. Muzycznie bez szczególnych zaskoczeń, czyli na moje ucho bardzo dobrze. Charakterystyczny, mocno wygięty styl łączący jazz, funk, punk i niejeden Bóg wie, co jeszcze za nic w świecie się nie zestarzał.
Istotny jest też sam image ansamblu. Momentami do bólu amerykański, ale nie w pejoratywnym znaczeniu. Wywoływał skojarzenia z wczesnymi filmami Lynch’a czy Jarmush’a, pełnymi życiowych wykolejeńców pokroju James’a. Nie byłoby chyba nawet wielkiej różnicy, gdyby w „Nieustających wakacjach” Jarmush’a zamiast John’a Lurie na ulicy grał właśnie cichy bohater sobotniego wieczoru. Sama muzyka też w pewien sposób odzwierciedla klimat tych obrazów, specyficznie wykrzywiona, zgrzytliwa a przy tym kapitalnie chwytliwa.
Po koncercie słyszałem zarzuty, jakoby wyżej wymieniony nie potrafił zestarzeć się z klasą, nie umiał odejść od obranej de facto dawno temu stylistyki. Odbierałem ten koncert w dużej mierze na płaszczyźnie sentymentalnej, jednak aby odeprzeć powyższy zarzut, spytam czy warto negować takie koncerty jak ten, skoro zespoły z popularnego nurtu „ nędzne popłuczyny po James Chance and the Contortions ( czy tez „ …Les Contortions”) poza wejściem do pierwszej 10 Billboard (przykładowo) nie są w stanie osiągnąć żadnego artystycznego poziomu. James Chance z Mysłowic wracał z tarczą.
caribou / fot. jacek dąbrowski
October 28th, 2008 at 10:38 pm
Well said.