Wizyta u dentysty
Maciek Kozłowski|September 18, 2008|styl życia|
Zawsze miałem problem z określeniem tego momentu, kiedy po przeprowadzce do nowego miasta zaczynam się z nim identyfikować. Co powinienem uznać za przełom? Pierwsze zakupy w spożywczaku? Wieczór podczas którego w oparach alkoholu znajomi przemieniają się w przyjaciół, czy może… wizytę u dentysty?
Skoro już zmieniam współrzędne zamieszkania, to kiedy nabierają one mocniejszego znaczenia? Kiedy pojawia się poczucie, że moja tożsamość pod naporem wydarzeń zyskuje zakorzenienie w przestrzeni. Odpowiedzią jest wizyta u dentysty. To jedyna sprawa, którą odwleka się w nieskończoność a więc po niej już właściwie nic decydującego się nie wydarza. Łatwiej odwiedzić, lekarza rodzinnego, podjąć kredyt, poznać kobietę, rozstać się z nią, zmienić pracę, jedną drugą, trzecią, zmienić mieszkanie, czwarte, piąte, szóste. Odwiedziny u stomatologa to ostatni etap otwierający nam wrota do miejskiego zadomowienia, tuż po znalezieniu odpowiedniego fryzjera.
No i stało się. Poszedłem w końcu. Wiadomo, telefon zdobyty od kolegi – trzeba mieć pewność komu się powierza swoje szkliwo. Ten moment, kiedy przekroczyłem próg poczekalni był jedyny w swoim rodzaju. Zasiadłem na krześle. Na wprost zegar. Po lewej stolik z gazetami (zawsze są jakieś gazety, najczęściej magazyny bądź tygodniki).
Po lewej gabinet z którego oprócz dźwięków borowania dobiegała także muzyka, zaskakująca w tych okolicznościach, opera – sopranistka właśnie wznosiła się na wyżyny swoich możliwości. Resztę podpowiedziała wyobraźnia. Za mleczną szybą ubrany w biel mężczyzna – póki co postać bez twarzy – pochylał się nad rozwartą szczęką z zapałem grotołaza i demiurga w jednej osobie. Eksplorował zęba i – dzięki znajomości zasad rządzących naturą – naprawiał usterkę.
W łazience naprzeciwko błyskała popsuta świetlówka a w głowie przewijały się filmowe kadry w których podobne zjawiska oznaczały czające się nieopodal zło. Sytuacja graniczna jakby nie było, ktoś komuś wierci w zębie. Narusza organizm, żeby przywrócić go do normalnego funkcjonowania. Aby uciec od tych ponurych i metafizycznych skojarzeń hycnąłem w stronę bardziej rozrywkowych odmian popkultury. „Dentysta sadysta” Maryli Rodowicz z tekstem łódzkiego freaka Jacka Bieleńskiego był jak znalazł:
za same siekacze
zarobił na daczę
dentysta, sadysta
sadysta, dentysta
z trzyletniej dziewczynki
wyrywa jedynki
Od razu lepiej. Odrobina humoru ustabilizowała emocje. Zresztą, czego tu się bać, technika dentystyczna już dawno zniwelowała grozę sytuacji. Nadal jest to dramat, ale z opcjonalnym znieczuleniem. Obecnie wizyta u stomatologa przypomina raczej uczestnictwo w kręceniu kolejnych scen do Star Treka. Utwardzanie plomby przy pomocy świetlnego pistoletu to dla mnie ciągle science fiction tyle, że stosowane. Nic nie czujesz, obserwujesz.
Po powrocie z gabinetu poszperałem w internecie. Okazało się, że techniki dentystyczne znano już w starożytnych Indiach około 7000 lat przed Chrystusem. W XVIII wieku zaczęto szukać dla nich naukowej podbudowy, a w międzyczasie ludzkość wyła z bólu. W średniowieczu szczękami zajmował się zazwyczaj pradziad współczesnego lekarza bądź… fryzjer. Na uwagę zasługuje pozycja w jakiej dokonywano zabiegu. Jeszcze w XVI wieku pacjent zasiadał na podłodze, jego głowa spoczywała między kolanami stojącego z tyłu znawcy rzemiosła. Lepiej przemilczeć pytanie po co, aż tak zdecydowane metody unieruchamiania delikwenta.
Prawdziwą rewolucję przyniósł dopiero wiek XIX. Przewodził jej – zapamiętajmy to nazwisko – James Meahll Morrison. Mieszkaniec St. Louis opatentował dwa fundamentalne przyrządy: krzesło dentystyczne z możliwością wielopłaszczyznowych zmian pozycji pacjenta, oraz mechaniczną wiertarkę z nożnym napędem. To był początek akcji ratunkowej – zorganizowanej przez wszelkiej maści innowatorów – dla ratowania wijących się w bólu biedaków. Przeskoczmy kilka wieków dalej. Wróćmy do budowania tożsamości przez borowanie.
Złota polska jesień. Poczekalnia. Wilgoć w powietrzu. Zimno. Na zewnątrz padał deszcz. Godzina 15.40. Na grzeczną prośbę Pana w bieli, stojącego w uchylonych drzwiach, wstałem z krzesła. Wszedłem do środka. Tu już ciekawszy mebel niż drewniane krzesło z poczekalni. Krótka rozmowa. O co chodzi? Co boli? W czym problem? Czego Pan życzy? Lampa w oczy. Znieczulenie? Nie. Będzie trochę bolało. Wiertło z pełną parą w zęba. Proszę przekręcić głowę. Przygryźć. Wypluć. Do widzenia. Szybko poszło. Po sprawie… to znaczy nie do końca. Za tydzień kolejna wizyta. Za to już czuję, że jestem z tego miasta. Inicjacja dokonana.
September 19th, 2008 at 1:33 pm
yeaa doskonale spostrzezenia panie redaktorze. mysle ze to wogole fajny temat na etiude filmową. poczekalnia, spięci ludzie czekający na egzekucje, oraz ci opuszczający gabinet (z uśmiechem lub zbolali na maxa):) klimat zdecydowanie skandynawski. kiedyś jarał mnie klimat skandynawskich gabinetów dentystycznych lat 70-tych i 80-tych. jakaś taka książka mi w łapy wpadła (m/w jak ta fota w artykule), fascynująca mimo wszystko:)
September 19th, 2008 at 5:34 pm
A ja się zastanawiałam, czemu nie mogę znaleźć swojego miejsca na Ziemi. Rozwiązanie okazuje się być takie proste – od 8 roku życia nie byłam u dentysty. Może czas się wreszcie zadomowić. Przez dentystyczny fotel do gwiazd?
September 19th, 2008 at 5:49 pm
Dla Smouy -> czekam niecierpliwie na film w stylistyce samurajsko egzystencjalnej, to mi pachnie na produkcję japońsko-skandynawską, choć nie ukrywam że marzy mi się coś w klimacie amerykańskich reklam z lat 50-tych
Dla Aśika -> Proste rozwiązania najlepsze, tylko pamiętaj o odpowiednim doborze dentysty, bo nie wszyscy mają to coś;) Zawsze nad fotelem dentystycznym jest całe multum przyrządów oświetleniowych. Gwiazdy? Poza tym 8 lat bez dentysty? Końskie uzębienie, nie ma co. Pozdrowienia dla Tośka.
September 26th, 2008 at 10:54 am
Słuszne spostrzeżenia redaktorze Kozłowski! Ostatnia wizyta u dentysty sprawiła, że czuję się bardziej zakorzeniony w Kraku – w odróżnieniu od moich jedynek 🙁
Choć ślinię się w obecności wszystkich dentystek, jako odwieczny repatriant wolałbym, mimo wszystko, borowanie na wyspie Bora-Bora (a nie na św. Gertrudy).