From Portland to Poland

|October 10, 2008|koncerty|1

Dziś przyrządzamy gulasz z amerykańskiej muzyki niezależnej.

Na wstępie bierzemy głęboki garnek. Taki, żeby zmieściło się dużo składników. Następnie do naczynia wsypujemy posiekane the Eternals, a także ekstrakt z Medications. Dusimy przez jakieś 15 minut. Kiedy oba składniki oddadzą z siebie co najlepsze, wrzucamy do naszego wywaru duże plastry Don Caballero, a także szczyptę suszonego Fugazi. Trzymamy na ogniu kolejne 15 minut i na sam koniec, dla smaku wsypujemy charyzmę frontmana.
Proszę Państwa: 31 Knots – zapraszam do konsumpcji .

7 października w klubie RE wystąpił w ramach trasy promującej wydawnictwo „Worried Well” tercet dość egzotyczny w formie muzycznej czyli wspomniane wyżej 31 Knots. Sala wypełniona raptem w połowie. Można zrobić krok w przód, w tył i po dwa na boki. Sytuacja całkiem komfortowa. Nikt nie popycha, nie napiera. Nie sapie na kark.

Na scenę wchodzą węzełki. Chwila moment…wokalista Joe Haege schodzi i….przebiera się. Zmiana spodni i butów. Intrygujący początek, choć w podniecenie jeszcze nie wpadam. Zmiana garderoby idzie całkiem sprawnie. Widać często powtarzany chwyt albo wrodzona zgrabność i gibkość. Jeszcze moment i zaczynają łomotać. Pierwszy numer i przez głowę myśl przelatuje mi jak Boeing 767. Ta myśl to skojarzenie z Japanther – zespół intrygujący jak budka z szybkim żarciem. Zaczynam mieć poważne obawy. Stojący obok kolega chyba to widzi i szepce, że jeszcze nie czas się denerwować. Racje ma absolutną. W końcu nie od razu Arnodla Scharzeneggera zbudowano. Cierpliwości – pomyślałem. Chwila później maszyna o nazwie 31 Knots wchodzi na właściwe tory. Tym co przybyli, zaczynają spadać buty. Ci co mają czapki, pośpiesznie je zdejmują. Zespół w pełnej krasie. Nieprzewidywalny. Energetyczny bardziej niż Red Bull. Charyzma wokalisty na poziomie o jakim Przemysław Gosiewski nawet nie śni. Pojawiają się nie bezpodstawne podejrzenia czy aby zespół w przerwach od grania nie ćwiczył przypadkiem na Broadway’owskich deskach. Bryluje w tym oczywiście wokalista i gitarzysta zarazem, Joe Haege, który uwiódł krakowską publiczność jak nastoletnią gimnazjalistkę.
Jay Winebrenner, basista specjalizuje się raczej w scenicznym ruchu, przez który bliżej mu raczej do lamy wypatrującej na sawannie wyposzczonego samca. Mimo to mistrzostwo w swojej klasie. Schowany za skromnym zestawem perkusyjnym Jay Pellicci nie wdaje się w ekwilibrystykę. Jest za to piekielnie konsekwentny w grze i stanowi swoistą smycz dla dwóch scenicznych zwierzaków.

Charczące łamańce łączą się swobodnie z arcypopowymi melodiami, śpiew od wrzasku po szept, od krzyków po melodyjne zaśpiewy. Bez napuszenia. Wszystko naturalne jak stuprocentowy sok. Podane w sposób, przez który obojętność do 31 Knots nie ma racji bytu.

Kto ma jeszcze okazję zobaczyć 31 Knots na żywo podczas obecnej trasy, niechaj to zwyczajnie zrobi. Miedzy innymi dlatego, że nie sposób opisać wszystko, co widziałem i usłyszałem. Mogę jedynie przewidzieć, że wrażenia będą oscylować wokół bezwzględnego zadowolenia i zachwytu.

1 Comment do tego wpisu:

  1. Aśika pisze:

    “Kto ma jeszcze okazję zobaczyć 31 Knots na żywo podczas obecnej trasy, niechaj to zwyczajnie zrobi.” W rzeczy samej. 31Knots są piątym żywiołem, który samoistnie mógłby przywołać Kapitana Planetę.