Niejednoznacznie o High Places i Paramount Styles

|November 16, 2008|koncerty|0

Listopad to był siódmy. Temperatura w dół poleciala jak indeksy giełdowe. Poza tym mnóstwo czasu uleciało bezpowrotnie w korkach. Wiedziałem, że tylko świetny koncert w klubie RE podratuje nadszarpnietą reputację tego dnia.

Po swojemu wpadam spóźniony jakieś 20 minut. Liczę, że będzie mała obsówa. Potrzebny jest taki margines. Może msze w kościele muszą rozpoczynać się o równej godzinie, ale w takiej materii jak koncerty nie trzeba się tak sztywno trzymać ram czasowych. Tak. Tak właśnie pomyślałem. Nie uprzedziłem faktów, jak mawiał Bogusław Wołoszański. W nagrodę wszyscy otrzymali jakies 2 godziny wolnego. Czasu kupa. Test cierpliwości.

Wreszcie przed 22 zaczynają High Places. Może przez tą nerwowość nie zabrzmieli rewelacyjnie.
Trochę nieporozumień, choć wszystko generalnie in plus.
Bo tak po prawdzie dali energetyczny show. Dobrze przyjęty. Dominujący rytm. Na scenie dużo dźwiękowych zabawek i efektów. Syntezatory i masa podobnych buzerów. Wykorzystywanych ze smakiem. Do tego uroczy, zabójczo melodyjny śpiew Mary Pearson, który jednak ginął w masie dzwięków generowanych przez scenicznego partnera.

High Places to mozaikowa przestrzeń dzwięcząca. Migocząca kolorami rozwijanymi jak wachlarz. Ulotność melodii i rytmiczny konkret dało w efekcie miksturę o wysokich walorach fonicznych. Niełatwo się było oprzeć, mimo pewnych niedoskonałości.

Następną atrakcją jest przerwa.  Było to chyba z minut 20. Przy ocenie całości jawi się jednak jak oka mgnienie. Szybka translokacja z gatunku “tam i z powrotem” i można kontynuować.

W końcu nadchodzi. Paramount Styles. Na scenie osób 5.
Uwagę zwraca szczególnie z włosem rozwianym gitarzysta o wyglądzie Tadeusza Nalepy, a także jakby  wyjęta żywcem z piosenki rodzimych wymiataczy – grupy Skaldowie – prześliczna wiolonczelistka. Jest też bas i perkusja. Epicentrum stanowi nie kto inny jak Scott McCloud. Uzbrojony w akustyczną gitarę, niebywale ekspansywny w swej męskości elegancik hipnotyzuje, uwodzi głębokim do granic bezpieczeństwa matowym głosem, snuje się w swoich mroczno-miejskich opowieściach. 11 kawałków z jedynej jak do tej pory płyty Paramount Styles rozpowijających się po obszarach esencji amerykańskiej muzyki. Surowe jak tatar, melodyjne, jednocześnie wabiąc oko luzem wykonania. Jest ekspresja ale bez egzaltacji. Czy fragmenty żywsze czy te spokojniejsze – brzmią tęgo.

Szczególną uwagę zwraca perkusista będący jednocześnie członkiem Girls Against Boys – czyli  kapela-matka zarówno dla niego jak i wymienionego już Scott’a McCloud. Perkusista owy czyli Alexis Fleisig w niezwykle charakretystyczny sposób traktujący perkusyjny zestaw, a w szczególnosci werbel. Brzmienie żywo przypominajace wystrzały karabinu maszynowego zapiera dech. Przypomina też mocno o brzmieniu Girls Against Boys. Nomen omen 11 kompozycji Paramount Styles zagranych podczas koncertu (3 utwory na bis zagrane były na zasadzie powtórki z rozrywki) równie dobrze mogły by być kompozycjami GvsB o zdmodyfikowanym, bardziej klasycznym brzmieniu.

Możnaby zarzucić przewidywalność, jednak w tym przypadku, o dziwo stanowiło tylko kolejny atut Paramount Styles. Kompozycje mimo że nie wychodzące poza pewien utarty schemat, odatre zostały bezpowrotnie z dominującego w wydawałoby się podobnych muzycznych tworach patosu. Szedłem na koncert w dużej mierze z sentymentu dla lidera grupy. Nie spodziewałem się, że w dobie ekperymentów z barokowymi brzmieniami taki towar muzyczny może zrobić jakiekolwiek wrażenie. Jakże miło się czasem pomylić.

p.s.
Pewien człowiek stojący tuż przy scenie (bynajmniej nie byłem to ja!) domagał się na bis “Kill the sexplayer” czyli najbardziej chyba rozpoznawalnego utworu Girls Against Boys. W odpowiedzi usłyszał, że ten oraz inne “słynne przeboje” grupy usłyszy tu w lutym. Na żywo! (sic!)

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.