The Ladies – They Mean Us

|January 13, 2009|płyty|0

Czego można by się spodziewać po dwuosobowym męskim zespole, który postanawia się nazwać The Ladies? Za odpowiedź niech posłuży powiedzenie: krowy nisko latają – oczekuj nieoczekiwanego.

Rob Crow i Zach Hill to doświadczeni załoganci. Zwłaszcza ten drugi. Kojarzony głównie z nieodżałowanego duetu Hella – penetrującego obszary szeroko pojetego noise, poprzez flirt z industrialem po mocno zawiłe w ich wykonaniu total music.

Zatem spotkali się panowie Crow i Hill, przyjęli nazwę The Ladies i w 2006 roku nagrali kilka kawałków, wydając je na płycie “They mean us” w mikroskopijnej wytwórni TEMPORARY RESIDENCE LIMITED. “They mean us” to album który zaczyna się dość niewinnie. “Black Caesar/Red Sonja” to dość standardowy rock’n’roll, choć rytmy grane przez Hill’a windują kawałek conajmniej klasę wyżej od wielu, łojących podobną metodą akordową zespołów. Do tego dochodzi świetny głos Crow’a, przy tym naturalny, niezmanierowany.

Chwilę później “Vacation, Asphyxia, Vacation”, w początkowej fazie zbliżony do Storm & Stress, głównie za sprawą charakterystycznej gry perkusji. Fantastyczne zderzenie delikatnej melodii i perkusyjnego pogromu wspartego twinem (czyt. podwójna stopa). Można powiedzieć, że cała płyta opiera się na konfrontacji pomiędzy kapitalnymi, raz delikatnymi, indziej mocarnymi gitarowymi melodiami, a kawalkadą dźwięków perkusji, do czego Zach Hill przyzwyczaił grając w Helli. Chwała mu jednak za to, że akurat w tym projekcie daje sobie troche luzu, nie atakując z takim impetem swojego zestawu. Przynajmniej nie zawsze.

Nie znaczy to, że bije bez ładu i składu. Wręcz przeciwnie. Pomysłowością możnaby obdzielić też kilku bębniarzy. Sęk w tym, że Hill prawdopodobnie przeżywałby katusze, gdyby ktoś kazał mu zagrac klasyczny “walking”.  Tym sposobem czyni tą płytę nie łatwą do zdefiniowania,  stanowiąc zarazem jej wielki atut.

Czwarty na płycie “Empathy on a stick” to czystej krwi przebój radiowy, z jednym mankamentem. Trwa raptem ponad minutę. Zatem mógłby posłużyć jedynie za radiowego dżingla. Inna sprawa, że energii w tej minucie tyle, co czasem na całych płytach brytyjskich zespołów.

Im dalej w las, tym równie powalająco. Niczym nieskrępowani wyżymają ze swoich instrumentów co najlepsze. Pomysły się sypią jak z worka z prezentami. Luźne, niewymuszone, bez sztuczności i pozy.

“They mean us” to intrygujące połączenie indie-math-rockowej gitary z iście metalowo brzmiącą perkusją. Po zbilansowaniu, zysk przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Kapitalna mieszanka rasowego amerykańskiego indie, post-hardcore, math, tryskająca pomysłami jak gejzer, energiczna jak króliki z bateriami Duracell’a, a przy tym urzekająco melancholijna.

Nie mogąc chyba jednak przezwyciężyć zamiłowania do eksperymentu i robienia dźwiękowego piekiełka, The Ladies kończą płytę 12 minutowym tworzywem, wypełnionym przez perkusyjno-gitarowe dźwięki z piekła rodem. Ach te korzenie…

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.