Dead Kennedys – Frankenchrist
Michał Wojtas|January 27, 2009|płyty|
W 1985, gdy zniecierpliwieni fani czekali już trzeci rok na nowy album, Dead Kennedys wydali “Frankenchrista”. Kawałki z tej płyty nie zapisały się w świadomości punkowego pokolenia i popkultury tak jak “California Ueber Alles” czy “Holiday in Cambodia”, ale moim skromnym zdaniem ta płyta jest najlepsza ze wszystkiego, co wydał ten zespół.
Na potęgę zespołu, który było początkiem fali kalifornijskiego punka, składało się kilka czynników. Chyba najbardziej rozpoznawalnym były teksty Jello Biafry – pełne cynizmu i sarkazmu skierowanego przeciwko wszystkiemu co kapitalistyczne, autorytarne, konserwatywne, religijne, wojenne, ustabilizowane. Gdy nagrywał ten album, miał już 27 lat, ale bynajmniej nie przebierał w słowach, mieszając w tekstach różną tematykę i wcielając się z talentem w znienawidzonych amerykańskich współobywateli.
Na “Frankenchriscie”, którego sam tytuł jest przykładem słowotwórstwa Biafry, można się wiele nasłuchać o niesprawiedliwości na świecie – trzecim i w USA. Dead Kennedys zwalczają za pomocą muzyki i słów między innymi: MTV, waszyngtoński establishment, firmy traktujące pracowników jak przedmioty, sportowy showbiznes, wieśniaków wymachujących bronią. Poza niesprawiedliwością, wokalista DK ośmiesza wszechobecną głupotę panującego od Atlantyku po Pacyfik konsumpcjonizmu – i niestety jego słowa brzmią aktualnie także dziś i także w Polsce.
Z drugiej strony, po przesłuchaniu kilku tekstów, można się poczuć nużonym stylem i jednostajnością krytyki – podawaną raczej bez oferowania pozytywnego i spójnego programu. Przeciwstawianie anarchii funkcjonującemu (wciąż jeszcze) kapitalizmowi, o który walczyła przynajmniej część z dysydentów w Środkowej Europie, może się wydawać atrakcyjne mniej więcej do 20. roku życia. Po jakimś czasie manifest (?) zawarty w tekstach Biafry nie jest już taki atrakcyjny. Nie warto go traktować jako jedyny obowiązujący drogowskaz.
Na szczęście Dead Kennedys to nie tylko teksty, to także perkusja, bas, a przede wszystkim jedyna w swoim rodzaju gitara East Bay Raya, dla której warto posłuchać tej płyty. Jak na punk przystało, jego kompozycje są proste, nie ma zbędnych solówek, raczej solidne granie, którego nie można jednak usłyszeć nigdzie indziej. W stylu grania założyciela DK słychać wpływy lat 60., surf rocka, rockabilly i standardowych angielskich zespołów punkowych. Świetną próbką jego możliwości jest mój ulubiony kawałek “Chicken Farm” – zaczynający się świetnym wstępem z charakterystycznym brzęczeniem gitary, potem przechodzący w mięsiste akordy podczas refrenu.
Bardzo godne polecenia, ze względu na rytm i współpracę instumentów są też “Goons of Hazard” i najszybszy ze wszystkich “MTV Get off the Air”, a przede wszystkim “Stars and Stripes of Corruption” – kulminacja tej płyty i opowiadanie o tym, co Biafra uważa za dobre i złe w Stanach Zjednoczonych. Nie są to kawałki o wysublimowanej konstrukcji: gra na perkusji czasem ogranicza się do jednostajnego walenia w werble, gitara czasem gra trzy akordy na krzyż, fraza basu to 5-6 dźwięków – ale te instrumenty dopełnione jedynym w swoim rodzaju zawodzeniem Biafry, tworzą świetne, wpadające w ucho i wciągające w pogowanie punkowe klasyki. To nie musi być sztuka – ale na pewno jest świetne rzemiosło.
Ta płyta stała się rozpoznawalna i popularna, także za sprawą załączonego do niej plakatu:
… i towarzyszącemu mu procesu. Niestety, pieniądze, sława, może także spory o podłożu muzycznym, stały się podłożem do sporów w zespole. DK rozpadli się rok później, a ich kariera zakończyła się sporem przed sądem kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych, który przyznał prawa do nazwy Klausowi Fluoride’owi, East Bay Rayowi i DH Peligro, a Biafrze je odebrał.
To był smutny koniec zespołu, który do dziś inspiruje muzyków i kontestatorów – który powinien dać do myślenia jednym i drugim. Nawet pamiętając o tym, “Frankenchrist” jest świetną płytą.