The movie?

|November 19, 2009|film|0

Gdy w moim życiu pojawił się „Tekken 3″, świat nabrał nowego sensu. Teraz, gdy tu i tam pojawiają się zapowiedzi ekranizacji tej kultowej gierki, zaczynam się o swój sens obawiać.

Wczesna młodość upłynęła mi na klepaniu po mordach polygonowych postaci. Dla grubego, zakompleksionego dzieciaka nie było nic piękniejszego, niż po stresującym dniu w szkole chwycić pada i zamanifestować swoją potęgę. Nie przechodziło się żadnych etapów. Nie było żadnych bossów (Ogre się nie liczył). Były tylko bezwładnie ścierwa przeciwników zwalone moimi mocarnymi ciosami. To była poezja.

Niedawno w ręce wpadła mi animowana, trwająca około godziny wersja „Tekkena” z 1990 roku. Anime. Oczywiście jako zagorzały gracz, nie mogłem sobie odmówić przyjemności zapoznania się. Zapoznałem się – błąd.

Nie mówię o samej konwencji, bo tę albo z góry trzeba zaakceptować, albo przed oglądaniem przygotować wiaderko. Boli przede wszystkim fakt, że film w porównaniu do gry zawsze będzie ubogi. Głównie przez pojedynki.

Niezależnie ile ich będzie, zawsze pozostaną jedną z nieskończonych możliwości, jakie daje gra. Jeśli jeszcze dodamy, że duża ilość pojedynków wymaga wprowadzenia dużej ilości postaci, to pomieszczenie tego wszystkiego w sześćdziesięciu minutach jest cokolwiek ryzykownym eksperymentem.

Nie można zaprzeczyć, że twórcy serii Tekken postarali się o powiązanie postaci odpowiednio zagmatwanymi relacjami, z których można wycisnąć niejeden scenariusz. Nie można zaprzeczyć, że zdarzała się kiedyś dobra ekranizacja kultowej bijatyki (pierwsza cześć Mortal Combat). O wiele wiecej zdarzyło się jednak złych ekranizacji kultowych gier (druga część Mortal Combat, żałosny Street Fighter, idiotyczne D.O.A, a z innej beczki seria Rewident Evil, za którą reżyser zasłużył na karę śmierci), a scenariusz do Tekkena, wykorzystany w filmie animowanym nastraja jak najgorzej.

Ze strachem oczekuję na majaczącą gdzieś na horyzoncie pełnometrażową wersję „Tekkena”.

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.