Droga na półki i do czytelnika

|January 5, 2010|literatura|0

Cormac McCarthy - The Road

Nie jest możliwe by książka, która przyniosła autorowi Nagrodę Pulitzera, nie znalazła się przynajmniej na jakiś czas w centrum rozmów medialnych specjalistów od literatury. Tak samo było z powieścią “Droga” Cormaka McCarthy’ego, laureata z 2007. Trzeba pamiętać przy tym, że są ludzie bardziej i mniej skłonni przeczytać książkę, nawet tak szeroko propagowaną w telewizji i prasie. Jest inne medium, które czyni autora jeszcze sławniejszym i przynosi mu większe zyski.

Ale najpierw o samej książce. “Droga” to powieść właściwie jednowątkowa. Cała akcja to wędrówka ojca i syna w kierunku wybrzeża, w poszukiwaniu lepszego życia. Nie chodzi tutaj o wyższą pensję czy dłuższe lato. Scenerią dla akcji nie jest tu pogranicze teksańsko-meksykańskie, jak w najbardziej znanych książkach McCarthy’ego. Słońce jest wiecznie zasłonięte przez pył unoszący się wysoko w atmosferze, drzewa i zwierzęta masowo wymierają, a ludzie odbywają przyspieszoną drogę wstecz ewolucji – kierowani niemal czystymi instynktami. Autor opisuje świat kilka lat po strasznej katastrofie, która nieubłaganie prowadzi ku końcowi ludzkości. Moje pierwsze skojarzenie to świat wymyślony ponad dekadę temu przez twórców serii RPG “Fallout”, i rzeczywiście, producent jej trzeciej części przyznał, że książka miała duży wpływ na budowę scenerii tej gry.

Przez około 200 stron tej powieści ojciec i syn spotykają innych, bynajmniej nie przyjaźnie nastawionych, ludzi. Przeszukują ruiny w poszukiwaniu jedzenia i picia, przymierają głodem, chorują, uciekają. Mają dużo czasu na myślenie i myśli przejawiają się w ich działaniach. Narrator nie jest tożsamy z ojcem, ale zna jego myśli i duża część tekstu to właśnie jego obawy, plany, wspomnienia. Po drodze dwóch wędrowców mija lasy, góry, opustoszałe miasta i wsie, ale gdzieś głęboko w głowie głównego bohatera siedzi cały czas ten sam dylemat, który znajduje rozwiązanie na końcu książki. Sam McCarthy przyznaje, że pomysł na powieść wpadł do jego głowy już dawno, ale dopiero po kilku latach kolejny impuls popchnął go ku pisaniu i nadał kształt idei.  Efekt pracy zadedykował swojemu synowi.

Po raz kolejny wielka siła książki McCarthy’ego wynika z wyjątkowo oszczędnego sposobu narracji. Z jednej strony są to krótkie akapity, na które podzielony jest tekst, jakby w zgodzie ze wskazówkami dla początkujących dziennikarzy prasowych. Z drugiej – brakuje cudzysłowów, przecinków, dywizów w miejscach, gdzie powinny się znaleźć. Zdania są proste i zrozumiałe, ale też czytanie może utrudniać brak graficznego podziału na zdania składowe – przynajmniej komuś przyzwyczajonemu do przecinków co kilka słów. To styl, którego ten amerykański pisarz trzyma się od dawna i uważa za najbardziej odpowiedni dla tematów, które porusza. Z drugiej strony – słownictwo nie jest już tak proste jak budowa tekstu. Przede wszystkim autor nie odczuwa obaw przed używaniem mało popularnych słów i nie zastępuje ich za wszelką cenę prostszymi. Czyta się tę książkę szybko i spokojnie – nawet jeśli od czasu do czasu trzeba spojrzeć do słownika.

Pisząc o tej książce nie sposób uniknąć tematu ekranizacji, która weszła już do kin w Stanach Zjednoczonych, a której nie miałem jeszcze okazji zobaczyć (bo niby jak?!). Poprzednia powieść tego autora, “No Country for Old Men”, trafiła w ręce Ethana i Joela Cohenów, co okazało się dla niej największym możliwym błogosławieństwem. Dzięki temu kupiły ją tysiące ludzi na całym świecie i między innymi trafiła też w moje ręce. Jedynym minusem wynikającym z sukcesu ekranizacji może być to, że myśląc o Mossie, Chigurhu czy Bellu, widzimy twarze Brolina, Bardema i Jonesa. Nie jest to jednak przecież grzechem reżyserów to, że dobrali do ról idealnych ludzi. Poza tym zdołali przenieść do filmu wyjątkowo oszczędny sposób narracji – co w tym przypadku kojarzy mi się wręcz ze pojęciem synestezji.

Po przeczytaniu “The Road” mam wrażenie, że to powieść, której nie da się odpowiednio przenieść na ekran. Może nawet po prostu nie ma to sensu, bo straci wtedy wszelki wdzięk, stanie się kolejnym filmem katastroficznym – a takich amerykańskie kino wyprodukowało już tysiące. Może to tylko kwestia techniczna, ale boję się, że skutek ekranizacji może być odwrotny niż w poprzednim przypadku. Tak monotematyczna książka mogła zaowocować filmem, który będzie po prostu nudny. Aby uczynić scenariusz bardziej akceptowalnym przez producenta, jego autor może na siłę wymyślać nowe wątki – i tego też boję się w takiej sytuacji. Hollywood popsuło już wiele dobrych pomysłów, a poza tym reżyser i scenarzysta do tej pory nie mogą się pochwalić żadnymi dużymi realizacjami. Wielkie wyzwanie stoi też przed aktorami: jak stworzyć postacie, które nie będą jednowymiarowe i przewidywalne?

Pozostaje więc tylko czekać na film w kinie. Pozytywna średnia ocen w IMDb może dać nadzieję – choć w tym serwisie wiele filmów nie zasługuje na swoje oceny. Sama książka nie jest moim zdaniem tak dobra jak “No Country for Old Men”, ale na pewno warta przeczytania, nie tylko ze względu na Pulitzera. Oby i tym razem film skłonił jednego na kilku widzów do sięgnięcia po tę i inne powieści McCarthy’ego. Po przewróceniu ostatniej strony zawsze można sobie powiedzieć: dobrze że to (jeszcze) nie nasza rzeczywistość.

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.