Wszystko co kochamy w kinie

|January 27, 2010|film|2

To naprawdę miłe uczucie obejrzeć polski film – krążący wokół tematu “Solidarności”, dorastania, miłości, oraz młodzieńczego buntu –  i nie dostać po pysku sierpowym patosu, uproszczeń i truizmów. Zamiast tego szczerze się uśmiechnąć, dobrze wzruszyć, przyklasnąć na koniec i z uśmiechem pomyśleć: Kurwa! Nareszcie!

“W Polsce ludzie skarżyli się, że komuniści za łagodni, że nie ma pałowania” – opowiadał reżyser Jacek Borcuch podczas niedawnej projekcji swojego filmu “Wszystko co kocham”, na festiwalu kina niezależnego w Sundance. Jacku Borcuchu, psie Sabo – wspaniale, że nie poszliście tą drogą.

To jeden z lepszych polskich filmów, który bez wspomnianego pałowania, krwi, potoku łez, Matek Boskich i krzyży ukazuje dzieło “Solidarności”. Nie widziałem piękniejszej laurki dla polskiego zwycięstwa w 1989 roku, niż końcówka filmu Borcucha. Okazuje się, że naszą historię da się opowiedzieć inaczej – nie trzymając “Dziadów” w ręce i piosenek Karczmarskiego na Mp3. A to nawet nie jest film o polskiej historii – ta jest tłem dla znacznie innej, dotyczącej nasz wszystkich bez wyjątku opowieści – o dorastaniu, pierwszej miłości, pierwszym razie i pierwszym zawodzie. Czyli mamy w tym filmie esencję tego co najważniejsze nie tylko w życiu, ale i kinie.

“Wszytko co kocham” jest jak odtrutka dla trucizn polskiego filmu. Naturalne, prawdziwe, miejscami świetne dialogi. Zdjęcia? – Jadę nad morze w tym roku. Aktorzy? – Mateusz Kościuszkiewicz według publiki festiwalu Sundance jest “prawie jak Leonardo DiCaprio”. Kim jest Leonadro? – To ten co gra prawie jak Kościuszkiewcz. Na uwagę zasługuje niema cała obsada, zwłaszcza jej młoda część, która przekonywuje od pierwszych minut (starsi również, jednak Chyra i Herman to już klasa sama w sobie). Borcuch, ponoć także dzięki ingerencji dwójki młodych aktorów w scenariusz, poskromił innego demona polskiego kina: sceny miłosne – zawsze bardziej żenujące niż pochłaniające. U Borcucha, dzięki wspomnianej Frycz i Kościuszkiewiczowi, miłosne sceny nabrały autentyzmu i smaku. Pozostałe, odebrałem jako ukłon w kierunku dobrze rozumianej klasyki polskiej ( “Krótki film o miłości”)

Równie przyjemnie co wspomniane sceny, ogląda się dobre zdjęcia, dopracowaną scenografię i dbałość o najmniejszy detal. Całość niejednego widza skłoni do poszperania we własnych wspomnieniach tego okresu i zestawieniem je z obrazem Borcucha. Który mimo tak niezwykłych i przełomowych wydarzeń w tle, nie marginalizuje wewnętrznego życia swoich bohaterów, stawiając je ponad i przypominając co warto kochać najmocniej. Warto.

2 Comments do tego wpisu:

  1. ringarose pisze:

    w samo sedno! Macieju Pietrzyku, jak dobrze, że jesteś!

  2. Burkiejewna pisze:

    Rzeczywiście film urzeka muzą i obrazem, ale po “Tulipanach” tegoż reżysera liczyłam na jeszcze bardziej sentymentalne mrugnięcie oka w stronę zaszłości. Ale końcowy skok daje nadzieję…Jacku Borcuchu, dobrze, że jesteś !