Mastodon – Crack the Skye
Michał Wojtas|March 28, 2010|płyty|
Jeśli ktoś uważa, że metal początku XXI wieku potrzebuje ratunku, zwykle wskazuje na możliwych zbawców tego gatunku. Tak właśnie jest określany kwartet Mastodon, który w ciągu jedenastu lat działania znalazł się w pierwszym rzędzie gwiazd ciężkiej muzyki w USA. “Crack the Skye” to czwarty album tego zespołu i kolejny krok w jego rozwoju – niekoniecznie w roli ratowników całego gatunku.
Bo czy właściwie jest to metal? Na pewno tak, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę nazwy zespołów określanych przez muzyków Mastodona w wywiadach jako inspiracje: Slayer, Metallica, Clutch, Melvins, Neurosis. Ale ten zespół założony dekadę temu w Atlancie nie stanowi bynajmniej najbardziej reprezentatywnego i stereotypowego brzmienia dla tego gatunku. Najłatwiej określić go jako prog-metal, biorąc pod uwagę to, jak jego muzycy starają się rozwijać repertuar brzmień przekazany im przez pokolenia gitarowych wymiataczy od czasów Black Sabbath. Zresztą, sama muzyka Mastodona też ewoluowała od czasów wydanego w 2002 “Remission” i dwa lata później “Leviathana”, dzięki któremu usłyszał o tym zespole cały świat.
W porównaniu z drugim z nich, na “Crack the Skye” zespół częściowo rezygnuje z bezwzględnie mięsistych riffów podbitych dwoma stopami (jak np. w “Iron Tusk”) na rzecz bardziej rozbudowanych kompozycji, niekoniecznie brzmiących “ostro”. Członkowie zespołu zapowiadali przed premierą, że ma to być z jednej strony świadectwo ich rozwoju muzycznego, z drugiej – uciekania przed odcinaniem kuponów od sprawdzonej już na poprzednich płytach koncepcji muzyki. Kompozycje są bardziej złożone (choć wcześniej nie były bynajmniej proste), a instrumentarium powiększa się o banjo, przede wszystkim zaś – o aranżacje i produkcję studyjnego wyjadacza Brendana O’Briena, który nagrywał np. “Evil Empire” R.A.t.M. i stale współpracuje z Pearl Jam.
Mastodon odchodzi też od metalowych standardów pod względem tekstowym. Dzieło odpowiadającego za pisanie perkusisty Branna Dailora pod tym względem można porównać z produktami Omara Rodrigueza i Cedrica Zavali z Mars Volty, a szczególnie z “De-Loused in the Comatorium”. Na “Crack the Skye” mamy do czynienia z opowieścią o opuszczaniu własnego ciała i przenoszeniu się w inne miejsca i inne czasy – o tyle niedorzeczną, co i jak najbardziej dozwoloną. Skoro Mastodon zabierał już swoich słuchaczy na statek wielorybniczy i górską wspinaczkę, czemu nie do zmyślonej przedrewolucyjnej Rosji, czy nawet… w kosmos. Takie zabiegi nie przeszkadzają w słuchaniu – o ile muzyka jest na odpowiednim poziomie.
I tu właściwie, po przydługim wprowadzeniu, zaczyna się “Crack the Skye” gwiazd metalu AD 2010, które będziecie mogli zobaczyć w Warszawie 16 czerwca (swoją drogą, na plakatach ich nazwy prawie nie widać). Płytę rozpoczyna monumentalny hit w singlowym formacie – trwający 5:46 “Oblivion”. Trudno go opisywać, lepiej posłuchać, trudno też o lepszy “opener”. Mamy tu zwrotkę A, zwrotkę B, refren (każda śpiewana przez innego człowieka), solówkę, wreszcie mostek i refren. Gitary i perkusja bez dwóch zdań są potężne i równomiernie pokrywają niemal całą słyszalną skalę dźwięku.
Numer dwa to “Divinations”, czyli pierwszy singiel przed wydaniem płyty. Jest krótszy, szybszy, nie zawiera tylu zmian rytmu. Słychać tu echa Led Zeppelin, Black Sabbath i Iron Maiden (szczególnie w pretensjonalnym głosie Brenta Hindsa), a utwór kończy się zestawem solówek na dwie gitary. W “Quintessence” po raz kolejny można przywołać Mars Voltę, a konkretnie manierę grania solówek w czasie zwrotki. Po ostrym wejściu mamy piosenkowy (jak na ten zespół) refren czysto śpiewany przez basistę Troya Sandersa. Tu mała dygresja: niestety, na koncertach głosy wszystkich trzech wokalistów nie brzmią tak dobrze jak z płyt, co może popsuć odbiór tego zespołu na żywo.
“The Czar” to kolejny monumentalny utwór na “Crack the Skye” i niemal 11 minut kompozycji rozwijającej się od klawiszowego wstępu (?) przez powolną balladę z gitarą akustyczną w tle, ostrzejszą trzecią część i wreszcie znów uspokojenie z solówką a’la Pink Floyd. Nieco bajkowa atmosfera trwa także w “Ghost of Karelia”, w którym na początku słyszymy także partie wokalne Sandersa, które niekoniecznie powtórzyłby na żywo. W tle słychać jego bas, co do którego nie można już zgłaszać żadnych wątpliwości. Także obie gitary i bębny brzmią w tym kawałku wyjątkowo głęboko. Podobnych atmosferą utworów można szukać w repertuarze Tool czy ISIS. Słychać tu robotę producenta, który nie zadowalał się pracą tylko i wyłącznie dźwiękami instrumentów.
Przedostatni, tytułowy kawałek, rozpoczyna się od pięknego, trwającego minutę wstępu, po którym następuje charakterystyczne jeszcze dla “Leviathana” wydzieranie się Sandersa z dudniącymi stopami i piłującymi gitarami w tle. Refreny dla odmiany są wyśpiewywane niemal anielskim głosem przez Dailora. Taki dialog ciągnie się do końca – i pod tym względem ten kawałek jest wyjątkowy na tej płycie. Na koniec, podobnie jak na poprzednich płytach, Mastodon serwuje najdłuższy utwór – “The Last Baron”, który początkowo miał trwać 20, a został przycięty do 13 minut. Ostatnie, nie znaczy w tym przypadku najgorszy, bo też chyba jest to robiący największe kawałek “Crack the Skye”, monumentalny, zawierający smakowite środkowe partie gitarowe. Można powiedzieć, że to kwintesencja (a nie numer 3.) Mastodona z czasów tej płyty. Aż strach się bać, co nagra ten zespół za 3-4 lata!
Mastodon – “Oblivion”