Lou Rhodes – Bloom
Maciej Pietrzyk|June 1, 2010|płyty|
Jest ładnie i tradycyjnie: gitara, bęben, bas, fajne pierdolniki w tle. I teraz pragnę przeprosić wszystkich fanów zespołu Lamb – z którym Lou Rhodes jest utożsamiana – dla mnie największym problemem płyty Lou Rhodes jest sama Lou Rhodes. Owszem – strasznie ładnie śpiewa – ale przy piątym utworze jest już tylko strasznie. Strasznie nudno.
Do muzyków nie można mieć słowa żalu – słuchać, że Panowie za jej plecami to nie szczypiory z przypadku. Wszyscy łoją solidnie i wyczuciem. Im dalej w płytę, tym bardziej szkoda, że nie sami.
Jeśli komuś trzęsą się kolana przy Lamb – to będzie to płyta na podróże pociągiem w deszczowe dni. Taki powrotnik i generator kilogramowych myśli na sentymentalne i wspominkowe dni pt. „Było Minęło”. Tak, właśnie słucham szóstego utworu „Chase All My Winters Away”. Przysięgam, że to zupełny przypadek.
Powstała płyta jednego barda i muzyka, jednej wokalistki i kompozytorki. Pod tym względem porównania do Finka są uzasadnione. Co innego próby podrasowania płyty faktem, że Lou Rodes „To ta z „Ma Fleur” The Cinematic Orchestea. Owszem, to ta sama, ale w dawce dającej doznania miłe, a nie odwykowe. Jason Swinscoe wiedział, jak wykorzystać specifikę głosu Lou Rodes, zapraszając ją do świetnego numeru – śmiem twierdzić broniącego wspomnianą płytę – „Time and Space”.
Jej wspomnienie było – i będzie – miłe. Co innego jej solowa płyta. Przesyt pewny, a potem jak wiadomo, głowa boli i inne złe rzeczy się dzieją. Ałł.
June 9th, 2010 at 11:06 am
„Ma Fleur” The Cinematic Orchestra