Oglądanie Feiningera

|July 30, 2010|wystawa|0

I want to wake up In the city, that never sleeps… jak śpiewał Franek Sinatra. Czyli parę słów o wystawie fotografii Andreasa Feiningera.

Na wystawie fotografii Andreasa Feiningera w Międzynarodowym Centrum Kultury byłem dwukrotnie. Pierwszy raz zachęcił mnie do tego wcale ładny plakat na jednym z przystanków autobusowych. Stylowe zdjęcie Empire State Building w smakowitej oprawie typograficznej. Pomyślałem – „Fajne, a pójdę se.” No i poszedłem.

Zapłaciłem piątaka za bilet, obejrzałem i przyznam, że gdy znalazłem się z powrotem na Rynku, nie bardzo wiedziałem co z tym zrobić. Bo niby Feininger geniusz i pionier, który ogryzł na swoich fotografiach Nowy Jork do kosteczki, ale coś było nie tak. Zdjęcia owszem, dobre, ale jakieś takie… znane. Bo ja to wszystko gdzieś już widziałem. Bo w zdjęciach nie ma siły, by mnie przekonać.

I trudno się dziwić – to, co Feininger robił w latach czterdziestych, wtedy było pionierskie. I przetarło szlaki dla miliarda epigonów, którzy przez siedemdziesiąt prawie lat zdążyli napykać biliony podobnych fotek. To więc, co u Feiningera jest świeże, dla mnie, oglądającego wystawę anno 2010 stanowi tylko oklepany motyw z sentymentalnych pocztówek. Mijając setki rozwrzeszczanych turystów, plułem sobie w brodę, że gdybym dorzucił dwójkę, mógłbym sobie kupić zapiekankę po góralsku w Okrąglaku.

Ale potem miałem sen. Śniły mi się budynki ze zdjęć. Biegałem po pustym mieście, między miriadami kwadratów okien, przytłoczony masywnymi wężami lin podtrzymujących mosty. Całkiem koszmarnie, ale dzięki temu wróciłem na chwilę do wystawy i do tego, jak ja ją obejrzałem. Otóż czyniłem to jak głupawy turysta, który z Lonely Planet biega po nieznanym sobie mieście i odhacza: Wall Street – jest; Rockefeller Center–pyk–jest; Statua Wolności – ciach i z głowy. No i z Feiningera, zostały mi setki razy oglądane klisze. A przecież to jest wystawa zdjęć. Feininger nie budował Empire State Building, on robił mu zdjęcie… a ja patrzyłem na budynki.

Jako pokutę wyznaczyłem sobie ponowne odwiedzenie wystawy. Kolejna piątka (kolejny raz pierogi leniwe w barze mlecznym zamiast zapiekanki) i kolejne tournee po salach. Feininger, z wykształcenia architekt, miał oko do budynków. Na jego fotografiach to architektura gra pierwsze skrzypce. Potrafił tak skomponować kadr, żeby wydobyć z drapaczy chmur Nowego Jorku prawdziwą muzykę. Wielkie powierzchnie wieżowców nakładają się na siebie w fantastyczne wzory, czasem przerażające sterylnością formy, ale zawsze zapierające dech w piersiach swą geometryczna doskonałością. To potrafi wydobyć Andreas Feininger. To właśnie mi umknęło.

Serie zdjęć przedstawiających nowojorskie sklepiki (a to żydowskie, a to syryjskie, a to greckie itd.), ma walory raczej socjologiczne. Pomagają poczuć tkankę miasta. Ludzie wypełniają tylko puste ulice, ale to, czym jest miasto, pozostaje jakby poza jednostkami. Feininger jest fotografem miasta bardziej skonstruowanego niż żyjącego. Mozaika budynków uchwycona na jego zdjęciach ukazuje się nam jako wspaniałe dzieło rąk ludzkich, nawet jeśli czasem przeraża swą nieludzką precyzją. To też mi umknęło. A te dwie zapiekanki są do odżałowania.

Andreas Feininger. Nowy Jork, lata czterdzieste.

Wystawa organizowana przez Międzynarodowe Centrum Kultury, Rynek Główny 25.

Ceny Biletów to 8 zł i 5 zł ulgowy. Jeśli ktoś czytuje ‘Tygodnik Powszechny’, aktualny numer Tygodnika jest darmową wejściówką.

Wystawa czynna do 29 sierpnia 2010.

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.