Shellac na żywo i w Polsce
Michał Wojtas|June 10, 2008|koncerty|
Czwartego maja koncert we wrocławskim klubie W-Z zagrał Shellac – zespół który od kilkunastu lat wywiera duży wpływ na tych dla których „noise” w muzyce coś znaczy i który przez swojego wokalistę Steve’a Albiniego kształtuje także podejście do grania jako opozycji wobec show-businessu. Tego wieczora trójka facetów po czterdziestce nie tylko spełniła oczekiwania fanów. Zagrali rewelacyjny koncert, który zapadnie w pamięć na długo każdemu kto ich słuchał i na nich patrzył.
Trudno mi zacząć tekst inaczej, niż od tego, że przez lata koncert Shellaca pozostawał dla mnie w sferze dalekich marzeń. Po pierwsze zespół nie nagrywał płyt, koncertował w Europie sporadycznie (np. z okazji urlopu we Włoszech). Rok temu dostałem od nich prezent urodzinowy w postaci nowego albumu, więc okazja się pojawiła. Niestety przegapiłem koncerty w Londynie i Niemczech.
Gdy w marcu ktoś ze znajomych powiedział mi że Shellac zagra we Wrocławiu, pomyślałem oczywiście że to żart. Gdy potwierdziły to inne źródła, zacząłem przeglądać codziennie stronę dystrybutora biletów, a gdy sprzedaż została uruchomiona, zamówiłem 8 sztuk.
Okazało się że pośpiech nie był konieczny. Jak ćwierkały wróbelki na mojej ulubionej społecznościówce, w przedsprzedaży rozeszły się bilety (niezbyt drogie bo po 65 złotych) na mniej niż 1/3 pojemności sali. Mam wrażenie że koncert obejrzało w sumie 400 osób. Myślałem że mimo wszystko Shellac ma w Polsce więcej słuchaczy. Mogę mieć tylko nadzieję że organizatorzy nie stracili na tym koncercie. Chwała im za to, że można było tak „niszowy” zespół zobaczyć bez wyjeżdżania poza (rozmyte pół roku temu) granice.
Występ niemieckiej gitarzystki allroh zaczął się chwilę po 20 – co pod względem punktualności stawia całą imprezę blisko ideału. Można się było spodziewać że Shellac zacznie grać po 22, tymczasem już przed 21 Bob Weston, Steve Albini i Todd Trainer zaczęli ustawiać (właśnie tak, sami) swój sprzęt. Albini zresztą po raz pierwszy pokazał się na scenie w gustownym kombinezonie roboczym z logo swojego studia nagraniowego Electrical Audio. Potem zmienił ten strój na dziurawe dżinsy i koszulkę z wilkiem samotnikiem – gdy występował już w roli muzyka a nie technika.
Na wrocławskich deskach jako pierwszy zabrzmiał „A Minute” z pierwszego albumu „At Action Park”. Weston i Albini rozpoczęli go w zwolnionym tempie, jakby grali country. Potem zaczęli przyspieszać, w pewnym momencie Trainer wbił kilka gwoździ w werbel i wszyscy fani z długim stażem wpadli w szał.
Od razu było słychać tak charakterystyczne dla tria z Touch and Go metaliczne brzmienia gitary i basu. Pod tym względem Shellac mógłby być teamem fabrycznym firmy Travis Bean – gdyby jeszcze istniała. I Albini i Weston grali na instrumentach z charakterystyczną dziurawą główką gryfu, w takim samym kolorze, w równym stopniu odrapanych. Nie przywieźli ze sobą (ze względu na koszty – jak tłumaczył basista) reszty swojego unsoundsystemu, czyli między innymi głośników własnej produkcji i czterdziestoletnich wzmacniaczy przerabianych przez nich samych.
Trainer grał na swoim ulubionym zestawie Lugwig z blachami Zildjana i dodatkowym crashem wysoko za plecami. Kolejne dwa kawałki – „Squirrel Song” i „Paco” – pochodzą z różnych albumów i tak było generalnie przez cały koncert. Repretuar był na tyle zróżnicowany, że dobrze poczuć mogli się zarówno słuchacze ceniący najbardziej „1000 Hurts” jak i sam początek twórczości. Właśnie z trzyutworowej EP-ki „The Rude Gesture: A Pictorial History” pochodzi powalający jazgotem i bezkompromisowy „Rambler Song”, który Shellac we Wrocławiu zagrał jako czwarty.
Mimo że wypadł dobrze, dopiero po pierwszych akordach następnego utworu słychać było prawdziwy entuzjazm, a na sali zaczęło się szaleństwo. Trio z Illinois zagrało bowiem „My Black Ass” – który rozpoczyna pierwszy album i od którego słuchanie Shellaca zaczynało zapewne najwięcej ludzi.
Dalej były: „Ghosts” oraz „Copper” i „Steady as She Goes” – dwa kawałki w których nie sposób było zwrócić uwagi na Todda Trainera, który z głową niemal na werblu umiejętnie i precyzyjnie rozdzielał akcenty na tle hi-hata, którego pedał niemal rozdeptywał. Momentami perkusja, której każdy element podkreślał twarde, surowe brzmienie, zdecydowanie dominowała nad gitarą i basem, szczególnie utwór się zatrzymywał, a sygnał do ataku dawał crash.
Podczas wrocławskiego koncertu dobrze było słychać tez największą siłę Shellaca – świetne współdziałanie pomiędzy perkusją, gitarą i basem – czasem, prędkością i masą – jak celnie opisali rolę swoich instrumentów Trainer, Albini i Weston na jednym z wcześniejszych wydawnictw. Zdarzało się też często że gitara przejmowała wyznaczanie czasu, a sekcja rytmiczna budowała melodię. Nic dziwnego że takie oszczędne, przemyślane granie zostało określone jako „math rock” a Shellac jako jedni z twórców gatunku.
W czasie dwóch przerw w koncercie muzycy tradycyjnie odpowiadali na pytania. Najbardziej do tej roli przyłożył się Weston, który starał się zrozumieć zdania i pojedyncze słowa zadawane w podstawówkowym angielskim i zrozumiale odpowiadać. Dzięki temu widownia dowiedziała się czemu nie ma oryginalnego sprzętu, że wszyscy trzej są pod wrażeniem znakomitego polskiego (wegetariańskiego) jedzenia i usłyszeli dwa „polish jokes”, jeden z ust Albiniego.
Z pozostałych utworów zagranych w W-Z wszystkim w pamięć zapadł chyba piętnastoletni „Wingwalker” w którym Albini i Weston sprawdzili się w roli samolotów, oraz „The End of Radio” – pożegnalna audycja ostatniego radia na świecie. Ten kawałek wyjątkowo celnie opisuje to co w ciągu ostatnich piętnastu lat zmieniło się w Polskim eterze i w jaki sposób autorskie radio z ciekawą muzyką, tworzone przez entuzjastów, zmieniło się w maszynkę do zarabiania pieniędzy, w której program kształtowany jest na podstawie „słupków” a muzykę puszczają automaty…
Koncert zakończył rewelacyjny „Watch Song”. Wcześniej Weston zapowiedział, ze bisów nie będzie i zespół nie dał się uprosić, za to podziękował wszystkim przybyłym i zszedł ze sceny. Chwilę potem muzycy Shellaca wrócili żeby własnoręcznie pozbierać sprzęt i spakować instrumenty.
Ci ze słuchaczy, którzy poczekali tę chwilę, mieli potem okazję odebrać od któregoś z nich plakat wraz z podpisami. Rozdawali je dobre 20 minut, co na jakimkolwiek koncercie zdarza się naprawdę rzadko. Możliwe, że wyglądało to naprawdę śmiesznie jeśli wziąć pod uwagę wizerunek zespołu, ale moje wrażenie było takie, że po prostu chcą dać jak najwięcej mieszkańcom kraju, w którym być może nigdy nie będą już grali.
Gdy barierki zostały już usunięte, Albini, Weston i Trainer pogadali jeszcze chwilę z chętnymi. Patrząc jeszcze raz na listę 19 utworów zagranych we Wrocławiu, brakuje mi zaledwie kilku z moich ulubionych: „Admiral”, „Rush Job”, „Doris” i „Be Prepared”.
Z drugiej strony na nic więcej nie mogę narzekać. Muzycy Shellaca dali z siebie bardzo wiele i podbudowali tylko w mojej głowie swój obraz jako jednego z najlepszych zespołów jakie istniały. Jeszcze przez długi czas po koncercie miałem w uszach brzmienie chicagowskiego tria – które nie sposób chyba podrobić. Ci którzy to przegapili mogą mieć pretensje tylko do samych siebie.