Primus – Green Naugahyde

|November 29, 2011|płyty|1

Primus Green NaughydeWieść o nowym albumie niezrównanego zespołu Primus trafiła we mnie zupełnie przypadkiem dopiero cztery miesiące po wydaniu. Lepiej późno niż wcale. Ta płyta, pierwsza od 12 (!) lat jest dowodem na to, że komponowanie i aranżowanie znów sprawia Lesowi Claypoolowi przyjemność. Jest smakowita od początku do końca, pełna dopieszczonych dźwięków, niskich tonów pieszczących bębenki każdego basisty i wspaniałego jedynego w swoim rodzaju podejścia do muzyki tego właśnie niezrównanego zespołu.

“Groovy” – właśnie to nadużywane często słowo oddaje zalety tego albumu. Wystarczą dobre słuchawki lub głośniki by wynajdywać w nagraniach wyjątkowo udane układanki z dźwięków, ale poza tym kawałki po prostu “niosą”. To oczywiście zasługa kompozycji, w których bas, gitar, perkusja i wokal zawsze są na swoim miejscu. Dowodzi oczywiście Claypool i dowodzi, że przez ostatnie lata koncertowania, uprawiania winorośli i rodzinnego życia, przyszło mu do głowy wiele nowych pomysłów na wykorzystanie swojego instrumentu i oczywiście kolejnych dziwnych historii.

Cały album wypełniony jest świetnym bębnieniem. Do zespołu wrócił po latach Jay Lane, który nagrywał z Claypoolem “Frizzle Fry” i ten powrót dał nowej płycie świeżość i siłę. Oczywiście najważniejszy jest bas, ale perkusja właściwie cały czas przykuwa uwagę, bardziej niż na wszystkich poprzednich płytach Primusa. Wielkie brawa, zarówno dla Lane’a jak i techników w studio.

W trzynastu kawałkach na “Green Naughyde” słychać starego dobrego Primusa, ale jest też coś nowego. Z jednej strony to precyzja (kawałki są oszczędniejsze), z drugiej – połamane ballady, w których w tle pojawia się dużo sampli. Przykładem jest chyba najlepszy na tej płycie “Moron TV”, w którym motywy zmieniają się jak amplituda, poza głośnymi są też momenty bardzo spokojne i dygresje. Mimo to kawałek jest przyswajalny i lekki. Podobnie w “Last Salmon Man” – poza klasycznym dla tego zespołu rozpoczęciem kawałka i refrenem, w drugiej połowie Claypool, LaLonde i Lane odchodzą naprawdę daleko od głównego motywu.

Inne utwory, które warto wyróżnić to szybkie “Tragedy is a Comin” i “Lee Van Cleef”. Claypool w swoich tekstach jak zwykle nawiązuje to rybactwa/wędkarstwa, opowiada z humorem historyjki o zwykłych/niezwykłych ludziach. Poza tym śpiewa o reklamie i telewizji robiącym ludziom papkę z mózgu, w tym o stacji, która na początku lat 90. zapewnia mu rozpoznawalność i karierę. Nie sposób przy tym pomyśleć: facet ma prawie 50 lat i nadal jest wyjątkowy, nawet jeśli częściowo powtarza utarte przez siebie schematy, trzyma poziom.

Pozostaje mi tylko polecić tę płytę. W długie zimowe wieczory można jej słuchać pod dobrego dżoincika i przenieść się do gorącej, zakręconej, ale przyjaznej Kalifornii. Czego zresztą życzę wszystkim czytelnikom.

1 Comment do tego wpisu:

  1. pilot kameleon pisze:

    Tak, płyta jest bardzo fajna! Użyłbym słowa pastelowa. Do tekstu jednak mała nieścisłość się wkradła: Jay Lane nie grał na “Frizzle Fry”. Tam bębnił Tim Alexander, którego słychać na albumach od “Suck On This” po “Tales…”. Lane grał natomiast w Primate, czyli wcześniejszej inkarnacji Primusa. Można go również usłyszeć w pobocznym projekcie Claypoola z połowy lat 90. o smakowitej nazwie Sausage (tak zwała się demówka Primate). Też skądinąd ciekawy album. Pozdrawiam