PJ Harvey w Warszawie

|June 17, 2008|koncerty|0

Bilet na PJ Harvey

Środek tygodnia, stolica, ciężkie powietrze i ciało boskie w nim wyczuwalne . Delikatna nerwowość jest obecna, ale też entuzjazm daje ukradkiem o sobie znać, bo bosko ma być już dzisiejszego wieczoru. Po wydaniu 7 długogrających albumów i kilku pomniejszych kompilacji, singli i tym podobnych, po ponad 15 latach działalności studyjno-scenicznej, PJ Harvey postanowiła w końcu przetestować swoją twórczość na żywo z polską publiką.

Stąd te emocje, bo przecież to jeden z najbardziej oczekiwanych koncertów w Polsce od lat. Mocno zmęczony po nierównej walce z warszawskimi korkami, zająłem miejsce mi należne czyli ….daleeekie od sceny. Biorąc poprawkę na słaby wzrok, byłem pewien jeszcze przed zaczynkiem, że PJ wizualnie na mnie wrażenia nie będzie mogła zrobić, pozostanie jej jedynie głos, co zresztą całkiem słuszne się okazało.

21 godzina, minut bodajże 7 (czasu krakowskiego) na scenie pojawia się drobna, zupełnie sama, ascetyczna postać w bieli, a Sala Kongresowa już wije się w spazmach, z zachwytu pieje i poddaje się ekstazie, co dla mnie jest właśnie jednoznaczne, że zaraz się przekonam na własne uszy, co imienniczka Poli Raksy z „Czterech Pancernych…” Polly Jean Harvey ma do zaoferowania. Po krótkiej wymianie uprzejmości z gatunku „dzień dobry, dobry wieczór”, chwyta gitarę i intonuje „ To Bring You my love”, z płyty pod tym samym tytułem, dzięki której wyżej wymieniona zyskała szeroki rozgłos, pogłos i dobry rezonans zarazem. Nie było we mnie głosu sprzeciwu, nie miałem wątpliwości, byłem zupełnie podbity i ociekając śliną czekałem na więcej, bo tyle pozostało.

Pierwszy numer rozwiał wątpliwości co do głosu PJ, ukazując jej niepowtarzalną barwę w pełnej krasie. Była to jedynie podpucha w wersji klasycznej, gdyż później było jeszcze lepiej. Chwyt jak u Hichcock’a, choć dramaturgia obrała tu inny kurs. Kolejne dźwięki, to bardzo dobrze już znany materiał z ubiegłorocznej „White Chalk”, choć nie obyło się bez zaskoczeń. Za takie myślę, należy uznać użycie instrumentu, co cytra się zwie podczas wykonywania „Grow Grow Grow”. Za to właśnie między innymi należą się pokłony w pas PJ Harvey, za użycie niejednolitego instrumentarium, bo oprócz wspomnianej cytry i gitary, było właśnie i pianino i elektronika. Obsługiwała to jednocześnie z pisaną jej klasą niezwykłą za co kolejne gromkie brawa, bo przy tej szczególnej ascezie, czyli ograniczeniu środków a zmaksymalizowaniu celu osiągnęła go bez najmniejszych wątpliwości.

Kolejny punkt za odrzucenie w relacji z publicznością modelu „Pani – Plebs” i nawiązanie doskonałego kontaktu. Wracając do samego repertuaru, celnym strzałem była przekrojowość materiału, bo przypominam, że był to jej koncertowy debiut w Polsce. Tak więc każda płyta miała świetną reprezentację, że nadmienię „Angelene”, „ Down by the water” czy „Shame”. Ze wspomnianego „Down by teh water” został praktycznie sam szkielet utworu i słowa, linia melodyczna w odświeżonej formie pozostawiła lekki niedosyt, ale to szczegół, a w nim wiadomo co tkwi, zatem pozostawmy dywagacje. Nie sposób się jednak na tym skupiać, co konkretnie zagrała, bo sam występ był bezprecedensowy, pozwalający mieć nadzieję, że na następny nie trzeba będzie aż tyle czekać.

Wkrada się gdzieś tam myśl, dylemat, czy może lepiej byłoby posłuchać i obejrzeć ją na scenie wraz z zespołem w towarzystwie spoconego tłumu…

Nieistotne.

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.