Columbus meets Arszyn

|May 5, 2009|płyty|3

Sesja nagraniowa Columbus meets Arszyn miała miejsce 3 lata (sic!) temu. W międzyczasie zdążył powstać tapczan.info, Hiszpanie zdobyć mistrzostwo Europy a Amerykanie wybrać nowego prezydenta. Dlaczego aż tyle trwał okres między nagraniem, a wydaniem tego materiału? Nie mam na to pytanie odpowiedzi, ale wiem za to że czekać było zdecydowanie warto.

Columbus meets Arszyn to spotkanie muzycznych osobowości czyli rodzinnego duetu Columbus oraz Arszyna alias Krzysztofa Topolskiego – ekperymentatora i improwizatora zarazem, kolaborującego głównie z elektroniką. Na “Columbus meets Arszyn” to przede wszystkim jednak perkusista współtworzący drzewiej m.in. z grupami Ludzie czy Kobiety. Historia tej  płyty jest bardzo krótka: kilka spotkań, sesja nagraniowa i raptem jeden wspólny koncert, który miałem szczęście zobaczyć. Trzy lata temu dla garstki ludzi w jakiś zapyziały listopadowy wieczór. Koncert, który który jest zadziwiająco wysoko w moim osobistym rankingu. 40 minut muzyki która, zabrzmiała doskonale i powalający materiał. Głównie przez ten koncert czekałem na to wydawnicto jak na mannę z nieba. Zwłaszcza, że dzisiaj praktycznie nie wyczekuję już płyt żadnego wykonawcy. Za dużo tej muzyki wychodzi, więc stałem i podejrzliwy i ogólnie nieufny.

Wydawnictwo Colmbus meets Arszyn to także kilka (nie)głośnych nazwisk; prócz wymienionych już muzyków wokalnie udzielił sie także trójmiejski poeta, prozaik i przy okazji malarz i rysownik – Paweł Paulus Mazur. Produkcja to Karol Schwarz (ten od Karol Schwarz All Stars i Prawatt) a także Cezary Joczyn i sam Irek Swoboda. Masteringiem za to zajał się niejaki Jacaszek. Całość nagrana u … braci Kapsów. Tyle jeśli chodzi personalia, choć gołym okiem widać że towarzystwo doborowe.

Płyta niesie osiem utwórów. No tak, niby osiem ale jeden jest w dwóch wersjach. Dobrze, niech będzie że osiem. Ledwie ponad pół godziny muzyki. 32 minuty pośród których nie ma ani sekundy wypełnionej niepotrzebnymi dźwiękami. Ani jednej przypadkowej nuty. Swoja drogą – to chyba najbardziej eklektyczne wydawnictwo w którym maczali swoje paluchy bracia Swoboda.

Otwierający płytę “Boza” to mocno nabijany, nerwowy rytm i prosta, ale zapadająca w pamięć melodia. Dominująca rytmiczna skolioza choć trzeba się wsłuchać, bo pozornie w tej materii niewiele się dzieje. Echa Don Caballero z czasów powalającego “American Don”. Explosions in the Sky przejawia się za to w wystrzelonej hen daleko w kosmos gitarze, a w ramach gratisu słowiańska nuta melancholii. Prosto, ale skutecznie. Potężnie, ale nie przytłaczająco.

Drugi na płycie “Tuszenie” to taki klasyczny można powiedzieć, Columbusowy minimal. Kroczące, niepokojące dźwięki basu i gitary, akcentowane przez perkusjonalia. Schizofreniczny, duszny klimat nie rozjaśnia sie ani przez moment. Po niecałych trzech minutach zderzenie z potężną ścianą dźwięku w kolejnym numerze. Żaden lichy regips ale żelbet jak w fortyfikacjach linii Maginota. Nieprzerwanie przez półtorej minuty. Co tu dużo pisać: tytuł “Sacred noise” zobowiązuje. To swoiste preludium do kolejnego utworu.

“Skanuję się do snu” – zdecydowanie najmocniejszy punkt płyty ( wraz z wersją instrumentalną koncząca płytę). Przez charakterystyczną melodeklamację Paulusa Mazura nasuwają się luźne skojarzenia ze Świetlikami. Jeśli jednak wsłuchać się w muzykę to dryfujemy daleko w rejony nie zapaskudzone jeszcze przez rockowe bandy. Niby prosta, motoryczna perkusja a wciąga jak narkotyk. Gitara powtarzająca te same przytłumione dźwięki. Ascetyczny, głęboki bas buczący w tle. Piekielnie proste środki, a efekt taki jak trafienie szóstki w totka.

Zwłaszcza wersja instrumentalna, wzbogacona o dźwiękowe szaleństwa, zapętlone głosy i tym podobne wygibasy autorstwa Arszyna “Skanuje się do snu” rozkłada kompletnie na łopatki. To jest właśnie taki przypadek muzyczny, że gdy rozłoży się ten numer na części pierwsze – nic niezwykłego nie znajdujemy. Te same składniki co wszędzie. Żadnych szczególnych rozwiązań taktycznych . Przy zlepieniu w całość okazuje się, że nikt nie gra tak jak oni.

Co dalej? Piąty na płycie “Varna” znowu zwrot w inną stronę. Ambient? Elektronika? Są trzaski, ale nie Mikołaj. Postindustrialne tyrpanie, popiskiwanie, trochę żywej perkusji i gitar traktowanych a rebours. Zresztą to ostatnie mogłoby się odnośić całkiem poważnie do całej płyty. Szósty na płycie to “Trzy tygodnie w drodze”. Trudno tu o tytuł lepiej oddający dźwięki. Zaczyna się spokojnie – od akordów basowych i gitary jakby wyciętej z jakiegoś westernowego szlagieru Ennio Morricone. Brzmi trochę kowbojsko, pachnie mrocznym bluesem spod znaku Nick’a Cave. Dalej jest szybciej, bardziej motorycznie. Nigdy nie sądziłem że coś takiego napiszę o Columbus, ale – to kawał porywającego rock’n’rolla i melodia, od której ciężko się uwolnić. Zapewne trasę z Chicago do Los Angeles legendarną 66-tką pokonuje się znacznie szybciej aniżeli w 3 tygodnie, to mimo to mam wrażenie, że utwór został napisany szczegółnie na tą okazję.

Siódme na płycie “Przejście podziemne” to znów jazda po bandzie w kierunku radykalnej zmiany nastroju. Gdzieś między postrockiem, a jazzową improwizacją. W jednym momencie szalona i stonowana forma z saksofonem w tle prowadząca do dźwięcznej  egzaltacji w finale, choć wracająca w końcu na wcześniej obrane tory. Płytę kończy wspomniany już “Skanuję się do snu” w wersji instrumentalnej, dużo bardziej smakowitej, choć polecam obie. Cóż, lepszy finał płyty naprawdę trudno sobie wyobrazić…

Świetna płyta, choć można by jej postawić zarzut stylistycznego rozstrzału na małej, półgodzinnej przestrzeni. Każdy kolejny utwór to zgoła osobna muzyczna historia. Nie zawsze sa to historie łatwe w odbiorze. Warto jednak pamiętać, że to bardziej zapis muzycznego spotkania, aniżeli kolejnej płyty regularnego zespołu. Nie odwracając jednak kota ogonem… To nie jest płyta, którą ktokolwiek uwzględni w corocznych notowaniach (może poza tapczanem oczywiście). Tu nie ma radiowych przebojów. Mikronakład, mikrolabel, dwa mikrozespoły, żadnej praktycznie reklamy… Nie będzie też trasy koncertowej, ani nominacji do superjedynki czy innego fryderyka. Nikt nie zaprosi ich do tańca na lodzie.  Nie wiem czy po tym wszystkim ktoś mi uwierzy na słowo, ale mimo wszystko to naprawdę świetna płyta…

Po dźwięki na Serpent odsyłam

Płyty do zamówienia na DeadSailor

3 Comments do tego wpisu:

  1. imię zapisane na wodzie pisze:

    Wierzę, wierzę… i wiem, że jeśli nie przesłucham tych kilku kawałków będę tak samo żałować jak wtedy kiedy nie poszłam na koncert We Versus The Shark i Blakfish…

  2. Łukasz Lembas pisze:

    Nic dodać, nic ująć… 😉

  3. Huxx pisze:

    plyta juz do mnie idzie