Battles – trauma po bitwie

|August 21, 2008|koncerty|0

Jak widać tapczan.info zamienia się czasami – bardzo dosłownie – w mebel wypoczynkowy. Pisać recenzję z koncertu, który odbył się niespełna dwa miesiące wcześniej (w ramach Festiwalu Nowa Muzyka – 27-29 czerwca)? Z jednej strony można się tu dopatrywać lenistwa. Z drugiej strony leżanki to także miejsca terapeutyczne, a wizyta Battles w Polsce to jednak była dość specyficzna trauma, wymagająca czasu na leczenie.

Już po koncercie postanowiliśmy, z nadmiaru chętnych, przeprowadzić rozmowę, nagrać ją i opublikować. Dyskusja wyszła nieporadnie, dlatego szybko o niej zapomnieliśmy. Zresztą nie wymagajmy od pacjenta siedzącego w gabinecie psychologicznym potoczystej mowy i bon motów.

Możliwe, że to oczekiwania nas zgubiły. Na autorów albumu „Mirrored” – okrzykniętego przez wielu najlepszą płytą 2007 roku – czekaliśmy jak na zbawców. Gdyby 29 czerwca w Cieszynie pojawił się Jezus, obawiam się że przeszedłby przez miasto niezauważony. Ewentualnie ktoś mógłby go odebrać jako zagubionego hipisa. Nie czas i miejsce na proroctwa skoro w mieście bawią chłopcy z Nowego Yorku.

Battles był bezsprzecznie największą gwiazdą festiwalu. Na scenę wszedł ostatniego dnia, tuż po rewelacyjnym Holy Fuck . I na dzień dobry ekipa szturmowa do zadań specjalnych – złożona z akustyków i członków zespołu – odbyła batalię z piecami Dave’a Konopki. Trwało to dobre parę minut. Gdyby chodziło o samo oczekiwanie, każdy łyknął by pigułkę bez mrugnięcia, ale to była nerwówka i w tym cały szkopuł. Zły początek niestety narzucił ton całemu koncertowi.

Mimo że muzyka była rewelacyjna (nie boję się tego powiedzieć, dosłownie oszalałem), to gorączkowa atmosfera nie opuszczała sceny ani na moment. Wydłużone z powodów technicznych kawałki, niekończące się wstępy prowadzone przykładowo w ducie Stanier/Braxton sprawiały, że dramaturgia koncertu leciała na łeb, na szyję. Czara goryczy przelała się, kiedy klawisze Iana Williamsa wraz z całym elektronicznym dobytkiem gruchnęły o ziemię… dwukrotnie. Widział ktoś kiedyś coś takiego?

Nasz przyjaciel Lucjan skomentował zakłopotanym głosem: „w życiu nie widziałem tak pechowego koncertu”. No cóż, trudno się nie zgodzić. Najciekawsze jest jednak to, że mimo wszystko, był to jeden z najlepszych koncertów jaki ostatnimi czasy słyszałem i to najdobitniej świadczy o klasie tego dreamteamu. Jeśli machina Battles z piaskiem w trybach potrafi zagrać tak sprawnie to nie pozostaje nic innego jak czekać na kolejną okazję, żeby tym razem zobaczyć nowojorczyków w pełnym szyku.

Ktoś jest ciekaw co zagrali? Głównie materiał z Mirrored (zabrzmiało wszystko to czego się spodziewaliśmy) z małym wyjątkiem dla EP-ek. Żeby było ciekawiej wszystko zagrali szybciej niż na nagraniach (tak, jest to możliwe). Energia raz rozsadzała muzycznym potencjałem, innym razem nagromadzonymi na scenie emocjonalnymi kwasami. Mieszanina profesjonalizmu (Stanier i mój idol wieczoru Braxton) i humorów primabaleriny (tu najlepiej sprawdzał się Williams, choć Konopka też pretendował początkowo do tej kategorii wagowej). Możemy się teraz chwalić, że widzieliśmy prawdopodobnie najgorszy występ Battles. Piękny był to koncert.

myspace.com/battlestheband

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.