4 sposoby jak wpaść w melancholię

|September 26, 2008|film, literatura, styl życia|0

Saul Leiter

Kolorowe czasopisma prześcigają się w polepszaniu naszego nastroju. Pięć sposobów na walkę z jesienną depresją, trzy sposoby na poprawę samopoczucia… No cóż, staliśmy się niewolnikami  dobrego humoru. Nie żebym uważał Polaków za naród, który nie wymaga terapii śmiechem. Raczej sam poczułem się zmęczony obowiązkowym optymizmem. Dlatego poniżej prezentuję pozycje, przy których warto wpaść w melancholię i zobaczyć jak to jest, kiedy przechodzimy na tę drugą stronę, tę po której nikt nas już nie rozumie.

John Haskell „Amerykański czyściec”

Listę, którą tu prezentuję podświadomie zbierałem przez mniej więcej rok. Książka Haskella trafiła do mnie jako pierwsza. Podczas tej lektury dostałem nawet więcej niż obiecała zachęta umieszczona zwyczajowo na okładce. Staranna wiwisekcja stanu powolnego odpadania od rzeczywistości. Nieukojona strata okazuje się dla głównego bohatera bolesna na tyle, że zaczyna on przedziwną grę z rzeczywistością. Na przemian zaklina ją i torpeduje absurdalnymi działaniami, byle tylko nie dopuścić realiów do głosu.

Dla Haskella ta niekomunikowalność traumatycznego przeżycia głównego bohatera okazuje się świetnym pretekstem do prowadzenia czytelnika po tunelach najdrobniejszych nawet odczuć, które częściej zataczają koła i spirale, niż prowadzą do odpowiedzi. Bo jeśli jest się już po drugiej stronie, język więźnie w gardle, a logika umyka. Tutaj oprócz narządu mowy także sam bohater grzęźnie tyle, że w ucieczce, która pierwotnie miała być pogonią.

Jedna z internetowych księgarni zamieściła na swojej stronie fragment książki – moim zdaniem, jeden z najlepszych. Polecam choć ten skrawek tekstu.

Leafcutter John „The Forest And The Sea”

Za tą nazwą kryje się ekipa pod przewodnictwem Anglika, Johna Burtona. W zeszłym roku można było ich posłuchać w Klubie Re i od tego czasu twórczość ta powraca do mnie jak bumerang. Koncert był dość wesoły, ale nie poddawajmy się taniemu psychologizowaniu. Melancholia to nie pole dla psychiatrów tylko strategia odczuwania i poznawania. Jedni wolą bungee jumping inni wolą rozdrapywać szczeliny rzeczywistości. Jedno i drugie może być pociągające. Wybór to chyba wyłącznie kwestia kombinacji charakteru i okoliczności. Do posłuchania proponuję kawałek „Now”.

Gus Van Sant „Paranoid Park”

Ten reżyser i ten film to główni winowajcy niniejszego zestawienia. Jeszcze nigdy z taką łatwością nie wypadło z moich ust sformułowanie „najlepszy film jaki widziałem”. W razie gdyby ktoś nie obejrzał, nie opowiem o czym jest ten obraz. Nie polecam także trailera, sama idea teledyskowej zajawki jest zupełnie sprzeczna z niespiesznym sposobem opowiadania Gusa Van Santa. Wystarczy powiedzieć, że główny bohater uczestniczył w wydarzeniach, które nie mieszczą się w kanonicznym zestawie szkolnych doświadczeń. Na tyle oddaliły go one od otoczenia – już i tak odległego – że postanowił wszystko przetrawić na własną odpowiedzialność. Najadł się nerwów, ale dojrzał jak nikt z nas.

Bohater w pełnym tego słowa znaczeniu. Dobrze, że ulepił go Van Sant. Historia opowiedziana jest tak, że czuć na plecach ciarki, nie ze względu na wartką akcję, tylko za sprawą wyjątkowej umiejętności amerykańskiego reżysera do przekładania trudnych do wyrażenia stanów na język filmowy. Psychologiczne i społeczne obserwacje idą tu w parze z bardzo wymowną poetyką obrazu często ocierającego się o eksperyment, ale ciągle podszyty znaczeniem. Tak się rozochociłem, że za moment obejrzę “Paranoid Park” jeszcze raz.

Dodam tylko na koniec, że zdjęcie, które otwiera artykuł jest częścią zestawu do łapania melancholii. Jego autorem jest Saul Leiter. Odkryłem gościa przeglądając wpisy internetowych wyjadaczy z mediumblog.net

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.