Chrząszcz brzmi w trzcinie a w Alchemii jazz

|October 30, 2008|koncerty|0

Poniedziałkowy wieczór nie skłaniał do wychylania nosa z domu. Zwłaszcza po wycieńczających ciało i umysł weekendowych przygodach. A tu jeszcze zimno, trochę kropel deszczu też poleciało na czoło. Jednak Krakowska Jesień Jazzowa to dobry powód, aby jednak się przełamać.

27 października w Alchemii miała miejsce kolejna jej odsłona. Koncert tria Bishop/Roebke/Eisenstadt odbył się w ramach trasy promującej płytę „Not Two”, a nagranej przez wspomnianych muzyków ukrytych pod szyldem Tiebreaker.

Nie wiem, czy finał festiwalu Unsound tak upoił dźwiękowo poszukiwaczy muzycznych wrażeń czy też może ujawniła się jesienna deprecha, nie pozwalająca wyjść z domu. Fakt jednak pozostaje taki, że frekwencja w Alchemii, delikatnie mówiąc była godna pożałowania. Odwrotna analogia niedawnej sytuacji z rządowym Tupolewem, na którego chętnych było aż nadto. Lepszy rydz niż nic, tak odnośnie publiki. Na scenie natomiast trzy borowiki gatunku pierwszego. Jeb Bishop – członek kultowego już Vandermark 5 – operator puzonu, Jason Roebke – kontrabasista jakich mało, naznaczony współpracą z Chicago Underground i Jason Eisenstadt – prawdziwy zaklinacz perkusji.

Dwa blisko godzinne sety w kameralnej atmosferze. Muzyka w ich wykonaniu czasem jak Afryka – dzika, czasem kojąca jak aspiryna. Bishop od konwencjonalnych dźwięków uciekał nie raz w stronę surrealistyczno-impresyjnych rejonów. Roebke raz kapitalnie drążył mocne motywy przeplatając to solowymi wycieczkami po kontrabasowym gryfie jak sprinterzy po lekkoatletycznej bieżni, z tą różnicą że kierunek nie zawsze był taki sam.

Eisenstadt idealnie się wpasował w wyczyny pozostałych przychodząc w sukurs w odpowiednich momentach. Niezwykle dynamiczna gra – od delikatnych szuranych fragmentów po prawdziwie mocarne jak u rockowych Goliatów. Wszystkie dźwięki przybierały czasem niezwykle zwartą formę, z mocno zaznaczonym groove’em by po chwili czmychać w rejony awangardowych czy też freejazzowych impresji, czy to solo, czasem w duecie.

Trio Bishop/Roebke/Eisenstadt zaczarowali jednoczesną spójnością i zróżnicowaniem materiału. Czasem gradobicie, czasem spokojne morze, a wszystko zwinięte misternie jak dobrze spleciony warkocz. Z nóg mnie jednak nie zwalili. Prawdopodobnie tylko dlatego, że przyjąłem pozycję siedzącą.

Koncertów ostatnio w Krakowie taki gąszcz, że nietrudno zgubić drogę a i na uszach mogą mniej wytrwałym zrobić się odciski. Każdy kij ma dwa końce tak i z tym nie jest inaczej. Radość, że jest w czym wybierać, ale i trochę żal  że takie doskonałe koncerty w tym gąszczu umykają szerszej publice.

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.