Shellac – At Action Park

|February 19, 2009|płyty|0

Shellac - At Action ParkDomyślam się, że większości ludzi którzy tu zajrzą, nie trzeba tego albumu przedstawiać. Mimo to napiszę poniżej kilkadziesiąt zdań. Był rok 1994, na ziemi panował względny spokój, ludzie rodzili się, umierali, myśleli o własnych sprawach… Gdy nagle ukazał się album, w którym wszystko jest na swoim miejscu – i to właśnie jest dla mnie jego najbardziej uderzającą właściwością.

Doświadczeni muzycy Shellaka nie spieszyli się z wydaniem pierwszego albumu. Najpierw spokojnie wypuścili trzy single, które były na tyle dobre, że wystarczająco spotęgowały ciekawość, czym będzie “kolejny projekt Steve’a Albiniego”.  We wrześniu 1994 odbiorcy mogli otworzyć pudełka i zacząć słuchać.

1. “My Black Ass”– Ślizg po strunach i już wiadomo co się zaraz zacznie. Pierwsze dwa uderzenia w struny i poznajemy tego Travisa Beana. Potem cztery razy ten sam riff, wchodzi bas ciężki jak walcownia Huty Lenina, pałka uderza w bęben i rozwija się zaplanowana z góry wojskowa współpraca trzech instrumentów – aż do kulminacji. Najefektowniejszy jest chyba bezwzględny dialog hi-hatu i strun basu w środkowej części. Poza tym końcówka z atakującą uszy gitarą niezidentyfikowanym wibrującym echem (centrali?) w tle. Idealny kawałek otwierający.

2. “Pull the Cup” – Gitara jakby prosto z Rapemana – metaliczna jak sprężyna, ostra jak wióry z tokarki. Fantastyczne staccato na krawędzi ride’a i nisko wibrujący bas. Trzy składniki Shellaka: szybkość, czas i masa razem matematyczną hipnozę – bez zbędnych słów.

3. “The Admiral” – Minimum efekciarstwa, maksimum efektu. Każdy może to zagrać (nie każdy tak samo). Osobno partie basu, gitary i perkusji znaczą niewiele, ale razem budują świetny utwór. Do tego jeszcze opowiastka o “admirale” łamiącym się głosem Albiniego – której resztę mozna sobie wymyślić samemu. Wpada w ucho i nie wychodzi.

4. “Crow” – Przez większą część po prostu zgodna współpraca basu i perkusji – od której mogą rozboleć bębenki. Potem nieśmiało włącza się gitara i na koniec przyspiesza i atakuje. W okolicach 4. minuty i w końcówce niespodziewanie jest chwytliwie jak w niektórych hitach AC/DC. Do tego typowa dla Albiniego narracja pojedynczymi wyrazami, z których każdy może sobie złożyć własny obraz tego, o co chodzi. Może to wielki czarny kruk, a może bohater komiksu, filmu, mistrz kung-fu. Wybierz sam.

5. “Song of the Minerals” – Na początek 30 sekund bardzo szybkiego szarpania strun (ciekawe czy to zupełnie przypadkowa “melodia”). Potem głos po raz kolejny przejmuje duet bas-perkusja i wokalista opowiada kolejną absurdalną historię, tym razem najbardziej pokręconą i komiczną ze wszystkich na tej płycie. Kończy się zgrzytem godnym hamulców rozpędzonego wagonu metra w filmie akcji z lat 80.

6. “A Minute” – Czy to najlepszy kawałek na tej płycie. Dla mnie tak. Na pewno na koncercie można w jego rytm wskoczyć sąsiadowi na głowę. Znów fantastyczna i fantastycznie prosta linia basu. To samo można powiedzieć o gitarowych riffach. Sama konstrukcja utworu – kilkakrotne podejmowanie motywu i go porzucanie, potem przejście szybkiego grania z jednostajnym hi-hatem – jest wyjątkowo ciekawa. około 2:30 w głowie wybuchają – “pyk!” – crashowe akcenty. W końcówce wyhamowanie i sprowadzenie trzech instrumentów do wspólnego mianownika.

7. “The Idea of North” – Początkowo – popis wyobraźni Todda Trainera, który mógłby posłużyć za materiał do dyskotekowego hitu. Potem popis przystawek i wzmacniacza Albiniego – jak jak silniki ponaddźwiękowego myśliwca. Bas tylko jako jako tło.

8. “Dog and Pony Show” – Tym kawałkiem perkusista Shellaka mógłby spokojnie zastąpić Davida Loveringa w Pixies. Oczywiście gdyby nie było gitary i basu, które tu wyjątkowo grają niemal cały czas to samo. W tekście znów bajka nie wiadomo o czym.

9. “Boche’s Dick” – Największy na tej płycie popis gitarzysty. Fantastyczny pulsujący dźwięk basu. Trainer używa hi-hatu tak jak to potrafi. Świetny selektywny werbel.

10. “Il Porno Star” – Początek tego utworu to jakby preludium do owierającego kolejną płytę i znacznie dłuższego “Didn’t we deserve…”. Podobnie jak tam bas, tutaj gitara kra kilkadziesiąt razy dokładnie to samo. Potem motyw spokojnie się rozwija. Bardzo ciekawie brzmią pocięte i jakby rozpuszczone w wodzie krzyki wokalisty w okolicach 2:50. Potem zaczyna się opowieść pewnym dżentelmenie, który robi karierę w pornobiznesie. “Cock like a stallion and iron will”. Ameryka to kraj wielkich możliwości. Tłem do jednego z milionów spełnionych amerykańskich marzeń jest warczący bad Boba Westona.

Tak jak napisałem na początku, siłą tej płyty jest współdziałanie trzech instrumentów. Każdy z nich stanowi tło, wychodzi na pierwszy plan, zapełnia luki – właśnie wtedy, kiedy powinien to robić. Dźwięki brzmią soczyście jak nigdzie indziej – i jednocześnie wyjątkowo naturalnie. W odpowiednim momencie więcej szybkości, masy lub czasu. Tu wszystko jest na swoim miejscu.

Komentarze do tego wpisu są wyłączone.