Primavera 2010 widziana z tapczanu
Piękna pogoda, piwo/wino na piaszczystej plaży, piękne, pełne niespodzianek miasto i świetna muzyka na wyciągnięcie ręki. Czego można chcieć więcej? Tymi składnikami bez większych problemów wypełnili swój tydzień wysłannicy tapczan.info na festiwal Primavera Sound 2010 w Barcelonie.
Na początek kilka słów o największym z problemów. Przed wyjazdem zaznaczając koncerty do obejrzenia na każdy dzień, przeliczyliśmy się z siłami. Jedna sprawa to błyskawicznie poruszać się pomiędzy (rozmieszczonymi blisko siebie) siedmioma scenami, druga to być w kilku miejscach jednocześnie – i z tym przede wszystkim nie byliśmy sobie w stanie poradzić. Trzeba było wybierać: Shellac czy Pixies? Pavement czy Mission of Burma? Wire czy Wilco? I tak dalej… Pod tym względem bogactwo atrakcji muzycznych było dużym wyzwaniem.
Organizatorzy zadbali o świetny teren festiwalowy. Wielkim plusem było zaledwie kilkaset metrów do plaży, ale także twardy grunt pod nogami, nagłośnienie (z wyjątkiem może sceny Pitchforka), ewentualnie niezbyt restrykcyjna kontrola na bramkach, umożliwiająca rezygnację z kupowania płynnych artykułów pierwszej potrzeby na miejscu. Minusem były powroty do domu – konkretniej wybór między drogim autobusem festiwalowym a ciasnotą w nocnym miejskiej komunikacji, wysokie ceny.
Wśród zaproszonych dwustu wykonawców można było znaleźć zarówno zespoły mające na karku ponad dwadzieścia lat grania i wracające na scenę po przerwie, jak i debiutantów. Nie było, może z jednym wyjątkiem, stuprocentowo komercyjnych przedsięwzięć muzycznych, za to akcentowana była alternatywność – cokolwiek miało by to znaczyć w 2010. Jak na poprzednich edycjach, tak i na dziesiątej, do dyspozycji było bardzo szerokie spektrum gatunków: gitarowych, elektronicznych i wszystkiego pomiędzy.
Poniżej znajdziecie subiektywne parę zdań na temat wybranych koncertów. Pod większością z nich odsyłamy także do filmowych relacji na YouTube, których pojawiło się dużo, nawet w HD.
Beak>
To pewnie niespecjalnie sprawiedliwe, ale pierwsze wrażenie po tym koncercie było takie: to nie muzyka do grania na żywo. Atuty, które sprawiają, że płyta brzmi świetnie, niekoniecznie muszą się uwidaczniać na scenie. Brakowało trochę dynamiki, może trochę interakcji z widownią. Ogólnie set zagrany przez to trio brzmiał trochę mało zróżnicowanie i nie wzbudził wielkiego entuzjazmu. [mw]
Built To Spill
Dla mnie ten koncert był jednym z tych najbardziej wyczekiwanych. W końcu to kolejna legenda zza oceanu, z jednym z proroków true-indie – Dougiem Martschem na czele. BTS dał jeden z najlepszych koncertów na tegorocznej Primaverze. Przez cały czas skoncentrowani na własnej muzyce, lekko nieobecni, zabrzmieli idealnie. Mało kto potrafi obecnie pisać tak melodyjne i skomplikowane zarazem piosenki. Cieszył dobór utworów, wśród których sporo było starszych rzeczy. Było “Else”. Masakra. [ms]
Carry the Zero, Wherever You Go, Goin Against Your Mind
Cocorosie
Siostry Cassady przyjechały z nowym materiałem i właśnie nim zapełniły set koncertowy. Zawsze cieszy mnie oglądanie zespołu tak przeżywającego własną muzykę, i to przede wszystkim zapamiętam z tego występu. Żałować można jedynie, iż w ciągu ponad godzinnego koncertu nie zabrzmiał żaden stary przebój, a grupa skupiła się głównie na nowym, dość mało przystępnym materiale.. [ms]
The Fall
To był sam początek festiwalu i spragniona muzyki publiczność dość gorąco przyjęła Marka Smitha z jego kolejnym, liczącym już prawie cztery lata, składem. Oglądanie szołu było dla wielu sporym wyzwaniem, ze względu na wczesną porę i brak wielkiego zaangażowania na twarzach muzyków. To ostatnie dotyczyło przede wszystkim samego Smitha, który nie wyglądał (jak zwykle) na trzeźwego i zabawiał się odłączaniem mikrofonów swoim muzykom. Najlepiej wypadł chyba “I’ve Been Duped”.
Po sumiennym odegraniu większości materiału z “Your Future Our Clutter” i dodatków z “Imperial Wax Solvent”, weteran postpunka i jego trzódka dostali brawa, zeszli ze sceny, a z głośników popłynęła odtwarzana muzyka (oznaczająca zwykle, że to już koniec). Kwintet wrócił jeszcze na scenę, ale widząc, że publiczność już się rozchodzi, wrócił na zaplecze. [mw]
Florence + The Machine
Młoda Brytyjka anonsowana na jedną z głównych gwiazd festiwalu nie zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego wrażnie. Głos ma piękny, bez dwóch zdań, ale czy wykonywany repertuar do niego pasuje? [ms]
Pavement
Wielki powrót po latach i to w jakiej formie! Legenda niezalu zza oceanu pokazała to co w ich założeniu zawsze było najważniejsze w muzyce – kompletny brak spiny i luźną zabawę własną muzyką. Nie ważne że czasem gitara nie stroi, a Malkmus zapomina fragment tekstu. Występ przybrał momentami formę jamm session, a przez scenę przewijać zaczęli się “przypadkowi” goście (jak np. wokalista Broken Social Scene).
Chyba najliczniej zebrana publiczność podczas całego festiwalu odśpiewała wraz z zespołem set ponad dwudziestu pavementowych hitów (nie zabrakło “Range life”, “Unfair”, “Gold Soundz”, “Spit On A Stranger” czy “Shady Lane”). Teraz pozostaje tylko wyczekiwanie do polskiego koncertu Pavement, a w ciemno mogę założyć, że będzie to najlepszy występ tegorocznej edycji Open’er Festival. [ms]
Range Life, Gold Soundz + Shady Lane, Cut Your Hair, Spit on a Stranger
Pixies
Prawdopodobnie oni przyciągnęli na festiwal najwięcej ludzi. Główna scena w piątek po pierwszej była wypełniona i to ludźmi, którzy śpiewali z zespołem właściwie wszystko od początku do końca. Jeśli ktoś oczekiwał jakichkolwiek niespodzianek, zawiódł się. Pixies zagrali ćwierć setki swoich świetnych piosenek, zostawiając na bisy “Gigantic” i “Where is My Mind”. Poza tym było po trochę z każdej płyty – z przewagą “Surfer Rosa” i “Doolittle”.
Kim Deal starała się uśmiechać jak mogła, ale nie pokryło to wrażenia po prostu odgrywania stałej listy bijącego z twarzy obu gitarzystów. Z kolei Dave Lovering chciał odegrać koncert tak szybko, że nie czekał, aż reszta zespołu będzie gotowa na początek kolejnego kawałka. Każdy, kto chciał zobaczyć Pixies po raz pierwszy, dostał co chciał – świetne kompozycje bez fałszywej spontaniczności i z nie zawsze udanymi próbami wrzasku Franka Blacka…. Pixies byli, są i będą wielcy i pewnie większość z wielkiego tłumu widzów (30 tysięcy?) potwierdzi, że zabawa była wspaniała. [mw]
Monkey Gone to Heaven, Where is My Mind, Here Comes Your Man, Dig for Fire, Caribou, Gigantic
Polvo
Kolejne światełko na nocnej mapie Diagonal Mar w Barcelonie. Polvo powaliło brzmieniem i współpracą gitar, basu i perkusji. Mniej było słychać delikatne smaczki do wyłapania przy spokojnym słuchaniu ostatniej płyty “In Prism”, bardziej – siłę przesterowanych instrumentów, dźwięku. Mimo poziomu skomplikowania kompozycyjnego tego zespołu, przyciągnął bardzo wielu słuchaczy do sceny ATP i nie pozwolił im odejść. Zresztą, siłę kolejnego po Superchunk kwartetu z Chapell Hill mogli kilka dni później poznać na żywo słuchacze w Krakowie i Warszawie. [mw]
Fast Canoe, Right the Relation
Les Savy Fav
To był najbardziej rock’n’rollowy koncert całego festiwalu! Był to też teatr jednego aktora. Niezwykle charyzmatyczny Tim Harrington, mimo czterdziestki na karku, sporego brzucha i łysiny wypruwał sobie flaki aby pokazać co to znaczy prawdziwy show. Całą próbę przeleżał na scenie w stroju Yeti, by po pierwszych akordach wstać, śpiewać (nie przerwając swego paralitycznego tańca), rozebrać się, skoczyć w publiczność, przejść kilkadziesiąt metrów w tłumie, zgubić mikrofon, wrócić, zniszczyć kilka reflektorów, wybrudzić się czarnym smarem, posypać “jakimś” białym proszkiem, wylac na publiczność kilka butelek płynów, zrobić sobie statyw z zaciągniętej na scenę kobiety, oraz notorycznie zaczepiać ochronę i technicznych. Aha, a w tle cały czas płynęła muzyka LSF, z “What Would Wolves Do” na wstępie po “Who Rocks The Party” na końcu.
Dzień później miałem okazję zamienić parę zdań z Timem, który dał sobie sfotografować “pokoncertowe plecy” [fot. Mary Nogacka] i przekazał pozdrowienia dla czytelników Tapczana i fanów w Polsce (autentyczny rysunek poniżej). [ms]
What Would Wolves Do + Patty Lee, The Equestrian, The Sweat Descends
Shellac
Zespół Albiniego jest kolejną ofiarą złej organizacji festiwalu jeśli chodzi o godziny występów. Niezwykle liczna publiczność zaczęła opuszczać występ mniej więcej w połowie (bo wiadomo, Pixies) co sądząc po minach muzyków wcale im się nie podobało. Sam występ Shellaca odbył się według starego rytuału – muzycy sami ustawiają sobie sprzęt w gustownych fartuszkach, łupią przez godzinę (zaczęli od Prayer To God!) z przerwą na pytania od publiczności, po czym sami się pakują. No i to ich brzmienie. Ale to było dobre! [ms]
The End of Radio, Prayer to the God, Dude, Incredible,
Sunny Day Real Estate
Kolejny wielki come back. Legenda emo (tego prawdziwego!) zabrzmiała niespodziewanie energetycznie, a 15 lat przerwy w działalności zespołu nie ma żadnego wpływu na ich kondycję – moc gitar i czystość głosu Jeremiego Enigka robią wrażenie. Przy “In Circles” i “Seven” serio można się popłakać… [ms]
Seven, In Circles, Song About an Angel
Superchunk
Jeden z mocniejszych punktów tego festiwalu, szczególnie dla fanów punkowych gitar i hymnicznych refrenów. Problemem mogła być monotonia tego koncertu, podobieństwo poszczególnych kawałków – ale na pewno nie dla fanów znających od początku do końca dyskografię zespołu z Północnej Karoliny. U tych weteranów było widać z jednej strony luz i pewność siebie, z drugiej – energię. Na dokładkę na scenie pojawił się jeszcze Tim Harrington z Les Savy Fav. [mw]
Throwing Things, Precision Auto, Cast Iron
Tortoise
Fantastyczny koncert, który w trakcie przyciągał wciąż nowych ludzi do sceny ATP. Złożyło się na to przede wszystkim: umiejętności, współpraca i doświadczenie muzyków oraz klasa ich kawałków. Przez godzinę nieustającej wymiany za poszczególnymi instrumentami trudno było oderwać oczy od sceny. Większość uwagi trzeba było jednak zostawić na słuchanie – i to nawet w przypadku kogoś nie znającego wcześniej Tortoise. Nic dziwnego, że wszyscy na widowni siedzieli jak zahipnotyzowani. Klasa sama w sobie, doceniona burzą oklasków. [mw]
Wilco
Źle stanąłem i rozwrzeszczani Hiszpanie nie dali mi szansy zmierzenia się z muzyką Wilco, więc znów nie miałem okazji przekonać do tej formacji… [ms]
The XX
Jak się okazałao koncert The XX był z gatunku kontrowersyjnych – jednym bardzo się podobał, inni nie zostawili na nich suchej nitki. Ja powiem tylko tyle, że grupa na żywo wypada znacznie lepiej niż z płyty, choć ich delikatne kompozycje zdecydowanie bardziej pasują do klubu niż na otwartą scenę dużego festiwalu. [ms]
Napisaly: Michał Smolicki i Michał Wojtas.
June 6th, 2010 at 1:52 pm
oh my god, oh my god, oh your god, oh his god, everybody’s god, everybody’s god…
June 8th, 2010 at 11:08 am
Ale z Was jebaki chłopaki!
June 8th, 2010 at 11:08 am
Ale z Was jebaki chłopaki!