Powrót po latach
Michał Wojtas|March 18, 2010|muzyka|
Kiedyś ten moment musiał nadejść, szczególnie biorąc pod uwagę zainteresowanie, nawet kult wokół osoby Varga Vikernesa. Kontrakt na nowy album proponowało mu ponoć wiele dużych firm, wybrał jednak wydanie go samemu. I oto jest: 8 marca ukazał się ósmy album jednoosobowego zespołu Burzum, “Belus”.
Vikernes wraca do świata muzyki po jedenastu latach wypełnionych samotnością w norweskich więzieniach. Od 1998 nie próbował już nagrywać za kratami i wrócił do tego dopiero po wyjściu na wolność pięć lat przed końcem 21-letniego wyroku. Od tego czasu osiedlił się z matką swojego dziecka na prowincji, gdzie w spokoju mógł się zająć snuciem idei, komponowaniem i nagrywaniem.
“Belus” miał się nazywać “Den Hvite Guden”, czyli “Biały Bóg”. Według Vikernesa ten tytuł nie miał nic wspólnego z rasizmem, o który wielokrotnie był oskarżany. Chodziło o związanie bóstwa znanego niemal wszystkim ludom Europy ze słońcem i światłem – niezależnie od tego, czy nazywano je Baldr, Belenus, Belobog czy Apollo. Właśnie historię jednego boga, zbudowanego z mieszaniny różnych wierzeń, opowiadają teksty na płycie. Można je przeczytać w oficjalnym serwisie Burzum w oryginale – po norwesku, a także po: niemiecku, francusku, włosku.
A dosłownie: w każdym z utworów można usłyszeć o zmianie pór roku: od zimy, gdy zamiera aktywność lasu, po lato, gdy słońce dostarcza roślinom energii do życia. Przez cały czas powraca motyw żołędzia, z którego wiosną wyrasta dąb, jesienią gubiący liście. Nad tym wszystkim czuwa “czarodziej” – czyli główny bohater płyty.
Jeśli chodzi o muzykę, “Belus” to, mimo ponad dekady muzycznej bezczynności Vikernesa, w prostej linii potomek “Filosofem” i pierwotnego black metalu. Nie jest on może tutaj aż tak ekstremalnie uproszczony jak kiedyś (Vikernes upiera się, że grał na najgorszych instrumentach, jakie zdołał znaleźć), ale kompozycje nie są skomplikowane, wręcz – monotonne. Zresztą to właśnie czyniło wyjątkowym black w wersji Burzum dawno temu. Robi też wrażenie dzisiaj – choćby w trwającym aż 11:35 “Glemselens Elv”. Są tu trzy proste riffy nagrane dwa razy, podwójny bas, niezmordowany ride, skrzeczący wokal w zwrotkach i dodatkowo poważny śpiew jakiegoś pogańskiego kapłana w refrenie. To najlepszy kawałek tej płyty.
Poza tym uwagę zwraca “Sverddans” punkowym rytmem i bardzo udanym blackmetalowym riffem na dwie gitary. Z kolei “Keliohesten” to najbardziej eksperymentalny (nie licząc intro z odbijana piłeczką golfową) kawałek na tej płycie. Jest tu, poza tradycyjnym blackowym łomotem, także świdrująca uszy gitara, a do tego w tle bardzo głęboki dźwięk rogu i jeszcze więcej.
Ten album Burzum, podobnie jak pozostałe, to bardzo niszowa muzyka. Na pewno nie wpadnie w ucho wielbicielom klasycznego metalu, zwracającym uwagę na kunszt techniczny. Ma za to swój klimat i słuchając go nie można mieć wątpliwości, że może kogoś zainspirować – jak “Filosofem” inspirował np. SunO))). Nie ma co mówić o arcydziele, ale też nie jest to powrót tylko i wyłącznie po pieniądze, których część ma zresztą Vikernes przekazać ofiarom ostatniego kataklizmu na Haiti.