Dantejskie sceny czyli We Vs. The Shark i Blakfish w Alchemii

|April 16, 2009|koncerty, patronaty|1

We Versus The Shark, Fot. Ela Polkowska


Koncert We Versus The Shark i Blakfish dał mi odpowiedź na jedno z najbardziej nurtujących pytań: Jak się czuje człowiek przejechany przez walec…

To był Wielki Czwartek w Alchemii. Dosłownie i w przenośni. Jeśli Jezus Chrystus po ostatniej wieczerzy wybrałby się na taki koncert, raczej nie dałby się ukrzyżować, ale pojechałby za We Versus The Sharks i Blakfish w dalszą część trasy. Ale poważniej… Trzeba zacząć od tego, że koncert opóźnił się o jakieś półtorej godziny. Prawdopodobnie kolesie są zbyt wyluzowani i traktują swoje muzyczne wybryki z dużym przymrużeniem oka. Możliwe też, że mocno się zawiedli na oznakowaniu polskich, dziurawych jak ser szwajcarski dróg i bezdroży. Z drugiej strony ludzi oczekujących na koncert – moc. Nie zrazili się obsuwą i myślę, ba – jestem pewien że nikt nie pożałował.

Pierwsi na scenie zainstalowali się Blakfish. Zaznaczę na wstępie, że traktowałem trochę ich występ jako zło konieczne przed właściwym koncertem czyli We Versus The Shark. Po raz kolejny tez przekonałem się, że kawałki zamieszczane na majspejsach zespołów mają tyle wspólnego z rzeczywistością co Piotr Rubik z indie-rockiem. Potwierdzili niejako wyznawaną przeze mnie tezę, że nagrania są złem koniecznym – prawdziwa wartość zepołu to warunki koncertowe. Jeśli zespół sobie na scenie nie radzi, zwyczajnie powinien pomyśleć czy nie lepiej zbierać kapsle. Z tą tezą można się akurat spierać, ale nie z tym że, czterech synków Albionu w kilka sekund rozwiało moje wątpliwości. Teraz nie ulega wątpliwości, że brytyjczycy są w posiadaniu bomby atomowej. Nazywa się ona Blakfish i ostatnio można było nawet zobaczyć jak działa.

Fot. Ela Polkowska

Około 40 minut prawdziwie wybuchowej muzyki w połączeniu z wykwintną ekwilibrystyką sceniczną dało efekt klanowego Maćka pytającego: “Co się stało?” Muzyka, którą można by umiejscowić gdzieś na zbiegu indie, postrocka i hardcoru. Tak naprawdę wymykająca się cały czas gdy próbowałem ją nazwać. Prawdziwe multum riffów, rytmów, zagrywek i nieoczekiwanych wokaliz. Zdyscyplinowane jak szeregi Wehrmachtu, a sprawiające wrażenie kompletnego rozgardiaszu. Dodatkowo za wszelką cenę chcieli przekonać publikę, że brylowali na lekcjach wuefu i że ze skoku przez kozła mieli conajmniej piątki. Myślę, że gdyby ktoś wpadł wcześniej na pomysł, aby pomalowali świąteczne jajka, zrobiliby to bez mrugnięcia okiem podczas wykonywania kolejnych kawałków bez utraty na ich jakości. Współczuję wszystkim rodzicom, których dzieciaki mają syndrom ADHD, ale może to jest jakiś sposób na tą nadpobudliwość. Zamiast terapii i leków, może najprościej jest kupić brzdącowi gitarę i niech potraktuje swoje ADHD jako atut. Myślę, że w przypadku Blakfish taki scenariusz mógł mieć miejsce.

Po krótkiej przerwie do ataku gotowi już byli amerykanie z We Versus The Shark. W międzyczasie zastanawiałem się czy może być jeszcze lepiej? Szybko okazało się że tak. Można powiedzieć, że Blakfish zrobili świetne przygotowanie artyleryjskie, a amerykanom pozostało zdobyć alchemiczną publiczność. Kolega z boku spytał: “Czyż to nie MC 5?” Wizualnie może i tak. Luz wykonawczy  równie podobny. Energetycznie to jednak jak różnica między kotem domowym i pumą. Przy całym szacunku dla MC 5. Zresztą zwinność We Versus The Shark też jak najbardziej kocia.  Brakło jedynie stania na głowie. Kwartet z Athens w ciągu godziny zagrał prawdopodobnie wszystkie możliwe dźwieki, jakie mogł wydobyć ze swoich instumentów. Zgrzytliwe brzmienie z charakterystycznym pulsem. Przy okazji zagmatwane jak sprawozdanie finansowe wielkiej korporacji dla studenta filozofii kompozycje, wykonane z precyzją jubilera, mogły przyprawić o zawrót głowy niejednego. Mi zakręciło się nie jednokrotnie.

Gdzieś tam pod koniec koncertu perkusista zmienił profesję. Zaszabrował mikrofon i w samych bokserkach, spocony jak Mickey Rourke w “Zapaśniku” zniknął w tłumie słuchaczy. Za bębnami zastąpił go… gitarzysta Blakfish.  Myślę, że nieźle się bawią podczas tej trasy, co też może być wskazówką, dlaczego aż tyle się spóźnili. Wcześniej operator gitary ugrzązł w fotelikach tkwiących tuż pod sceną. W ostatnim kawałku na scenie pojawił się też… saksofonista! Chyba nie zagrał ani jednego dźwięku, ale miałem wrażenie że oto przede mną znajduje się oko cyklonu gotowego zdemolować wszystko, co stanie mu na drodze.

Fot. Ela Polkowska

Nie będę się już więcej rozpływał nad tym koncertem. Zwyczajnie, jeśli ktoś nie był, to choćbym nie wiem co tu jeszcze napisał – nie oddam szalonej i do maskumum zawadiackiej atmosfery Wielkiego Czwartku w Alchemii.  Po wyjściu z klubu miałem w głowie jedną myśl: Całe szczęście, że widziałem to na własne oczy.

1 Comment do tego wpisu:

  1. Koncertowe podsumowanie roku 2009 | tapczan.info pisze:

    […] rozczochrany koncert roku. Kawalkada dźwięków trudna do opisania, choć niektórzy próbowali. Jazzowy klub Alchemia takich cudów jak te dwa zespoły wczesniej nie widział i pewnie ze strachu […]