Bonobo – Black Sands

|May 5, 2010|płyty|2

O muzyce Bonobo ktoś mi kiedyś powiedział: „Wiesz, to jest tak szlachetny popik”. Pochylmy się nad tą na pozór niezobowiązującą recenzją.

Szlachetność to trochę leciwy i nudziarski termin, a Green okazał się przecież okrutnym nudziarzem – znowu nagrał świetny album. To co gra – do znudzenia – jest dobre, ba – jest coraz lepsze. A Pop? Według jednej z milionów definicji sprzed paru lat – czyli w świecie muzyki strasznie starej – to gatunek, który cechuje łatwy, przyjemny i przyswajalny bit. Jak brzmi „Black Sands”? To muzyka bezwolnie uwodząca, przenikliwie chłonąca każdą tkankę z którą się zetknie. To jest płyta diabelnie seksowna. To jest właśnie szlachetny pop. Panie i Panowie – proszę o zapamiętanie tego wywodu.

Bardzo fajnie zadziałał zabieg zmiany Bajki na Trianę. Nie, nie powstał nowy gatunek literacki – to nowa wokalistka. Podobnie jak wyżej wspomniana seksowna muzyka, także i ta muza daje się określić tym przymiotnikiem. Ale do rzeczy – jak Andrea Triana pisze o sobie: “lubi się śmiać, tańczyć i śpiewać”. I lubi też pracować ze zdolnymi Panami, jak choćby z Finkiem z zaprzyjażnionej Ninja Tune. Taka lekkość opisu samej siebie dobrze koresponduje z jej subtelnym udziałem na nowym krążku Bonobo. Poza wzbogaceniem wizerunku zespołu, urozmaica przede wszystkim jego brzmienie. A wszystko w kapitalnej proporcji. Nie pojawia się na wszystkich kompozycjach, na innych udziela się w smacznych wokalizach. Tam gdzie śpiewa, nazwijmy to “piosneki”, nie zasłania żadnej ze ścieżek harmonijnie brzmiąc z całością, chodź tutaj zasługę należy przypisać również samemu Bonobo.  

Aby było jasne – nie żeby było coś nie tak z Bajką. Grzechem byłoby odmównie jej talentu i orginalności, ale właśnie ta wyraźność mogłaby zakończyć się dla Greena, jak i dla niej samej, zabójczą pułapką skojarzeń. O Bajka – Bonobo. O Bonobo – Bajka. Oboje zrobili sobie przysługę, nie kreśląc po sobie za dużo, zostawiając za sobą kapitalny album „Days to Come”. Wpis w Wikipedii już mają – świat Wam to zapamięta i będzie pamiętał. Dziękujemy.

Poprzedni krążek jest wart wspomnienia również dlatego, iż w porównaniu do wcześniejszych pozycji w dorobku Simona Green’a (Dial ‘M’ For Monkey, Animal Magic) „Days…” był albumem pewnego przełomu. Londyńczyk zaczął na żywo realizować swoje pomysły, zdecydował się na wokal, który uruchomił kojarzenia z piosenkową formułą. Zaprosił do współpracy „żywych” muzyków. Jego pomysły nabrały kolejnych barw, nabrzmiały brzmieniowo, zyskały nowe tętno. I pod tym względem „Black Sands” to kontynuacja pewnej koncepcji myślenia o muzyce. Smaku dodaje fakt, że wiele ścieżek zostało nagranych w różnych miejscach globu, przez różnych myzyków, co zaiste może tłumaczyć bogactwo i charakterność każdej z kompozycji, różnych, ale całościowo spójnych zarazem. Trudno przyczepić się do której kolwiek z liczych ścieżek, lub zarzucić jej przypadkowość.

W licznych recenzjach, płyta często bywa określana jako „chillautowa”. Jest to krzywdzące. Takie kompozycje jak choćby tytułowe: „Black Sands” wyraźnie pokazują, że chillout jest dla Simona Green dawno out. I chwała mu za to. Jak i za cały krążek – kandydat do tytułu płyty roku 2010 murowany.

 

 

 

 

 

 

2 Comments do tego wpisu:

  1. małpa w czerwonym pisze:

    nie-chillout, a chillout w tagach 😉

  2. Maciej Pietrzyk pisze:

    Dzięki za uwagi.

    Spieprszający Dziad